Okiem Obiektywu
KATALONIA

Odkryj ze mną Katalonię

Śladami Dalego i Gry o Tron

Od świata Salvadora Dalego po filmowe zaułki Girony. Odkryj ze mną ten niezwykły region!

Zobacz
ALBANIA

Kraina Orłów i Bunkrów

Przygoda tuż za rogiem

Wjedź kolejką na górę Dajti, odkryj historię zamku w Krui i poczuj tętniące życie Tirany.

Zobacz
KORFU

Niesamowita Wyspa

Nie tylko plaże i mity

Podążaj śladami Jamesa Bonda, odkryj polski akcent i znajdź najlepsze miejsca do podziwiania samolotów!

Zobacz
TOFIFEST 2025

Niepokorne kino w Toruniu

Gala, spotkania - ważne chwile

Relacje, zdjęcia i rozmowy z twórcami. Odkryj mój Tofifest!

Zobacz

Zobacz Mapę Okiem Obiektywu

Mapa podróży Okiem Obiektywu

Ostatnio na Blogu

19 gru 2025

Sebastian Kawa. Szybowcem nad Himalajami i K2. Gdy latanie jest formą eksploracji

Zazwyczaj góry poznaje się z poziomu ścieżki. Tempo narzuca nachylenie stoku, pogoda i własna kondycja. W szybownictwie perspektywa jest inna. Nie ma silnika, hałasu ani bezpośredniego kontaktu z terenem. Jest wysokość, wiatr i decyzje podejmowane w przestrzeni, w której margines błędu jest minimalny.

Portret pilota szybownika po prelekcji o lotach w górach

Sebastian Kawa, wielokrotny mistrz świata w szybownictwie, od lat lata w rejonach uznawanych za skrajnie trudne: w Himalajach, Karakorum, Andach i na Kaukazie. Jego relacje pokazują, że w takich wyprawach samo latanie bywa najprostszym elementem całego przedsięwzięcia, a walka o start zaczyna się często w gabinetach ministrów lub na spalonych słońcem pustkowiach - podobnie jak w klasycznym himalaizmie, o którym mówił Krzysztof Wielicki.

Szybownictwo jest bardzo odpowiedzialnym sportem. W kabinie nie ma drugiej osoby, która przejmie odpowiedzialność. Wszystko, co robimy - jak sterujemy i gdzie lecimy - definiuje bezpieczeństwo lotu” - podkreśla Sebastian Kawa.

Jak szybowiec utrzymuje się w powietrzu (i dlaczego lata 200 km/h?)

Szybowiec porusza się dzięki energii atmosfery. Każdy metr wysokości jest zapasem czasu i przestrzeni. Kawa tłumaczy to prosto: nowoczesny szybowiec zrzucony z Kasprowego Wierchu mógłby dolecieć w okolice Kielc.

Wysokość to waluta. Im jej masz więcej, tym więcej masz opcji. W górach często decyduje ona o tym, czy w ogóle masz gdzie lądować” - mówi.

W górach piloci wykorzystują trzy główne zjawiska:

  • Termika - ciepłe prądy wznoszące. W silnych warunkach do szybowców dolewa się wodę jako balast, by zwiększyć prędkość przelotową.
  • Noszenie żaglowe - wiatr unoszący się na zboczach. Lot odbywa się bardzo blisko skał, bez marginesu błędu - podobnie jak w ekstremalnych przejściach opisywanych przez Denisa Urubkę.
  • Fala górska - stabilne prądy powstające za pasmami górskimi, sięgające nawet 9-10 tysięcy metrów, pozwalające lecieć ponad chmurami i turbulencją.

Wiatr: wróg paralotniarza, sprzymierzeniec szybownika

Planując wyprawy, Sebastian Kawa często analizuje zdjęcia wykonane przez innych, np. paralotniarzy. Jednak to, co dla nich jest barierą nie do przejścia, dla szybowca jest paliwem. W górach wysokich wiatr często osiąga prędkość 100-200 km/h.

Paralotnia przy takim wietrze po prostu się poskłada, nie poleci pod wiatr. Jeśli pilot rzuci spadochron zapasowy, wyląduje w miejscu, z którego nie ma powrotu” - tłumaczy mistrz.

Szybowiec jest inny. Dzięki swojej aerodynamice i masie (często dociążony wodą) potrafi zamienić ten pęd powietrza w energię. To właśnie ta różnica sprawia, że tam, gdzie kończy się zasięg innych statków powietrznych, zaczyna się królestwo szybowców.

Himalaje: biurokracja trudniejsza niż latanie

Podczas wyprawy w Himalaje w 2013 roku największym wyzwaniem okazały się nie góry, lecz urzędy. Pozwolenia w Nepalu traciły ważność wraz ze zmianą rządu. Całą procedurę trzeba było zaczynać od nowa, biegając z pismami od pokoju do pokoju.

Prelekcja o lotach górskich z prezentacją zdjęć z powietrza na ekranie

W górach czekasz na pogodę, w urzędach na ludzi. Jedno i drugie potrafi trwać tygodniami” - wspomina Kawa.

Kiedy wreszcie udało się wystartować, wilgotne powietrze znad Zatoki Bengalskiej przyklejało chmury do zboczy. Dopiero front chłodny oczyścił niebo i uruchomił falę.

Lot na wysokości 9600 metrów w rejonie Annapurny był nagrodą za cierpliwość. Everest znalazł się w zasięgu, ale bez jednoznacznej zgody przelot nad nim nie wchodził w grę - podobnie jak w długich projektach zdobywania Korony Himalajów, o których opowiadała Dorota Rasińska-Samoćko.

Karakorum: Bal Lotnika i droga do Skardu

Karakorum to „zimna pustynia”, oddzielona doliną Indusu od wilgoci Himalajów. To właśnie w tym rejonie historia eksploracji zapisała się najmocniej - także w opowieściach o Jerzym i Cecylii Kukuczkach (czytaj więcej).

Prelekcja o lotach nad górami oglądana przez publiczność w sali wykładowej

Droga do Skardu prowadziła przez Turcję, Iran i Pakistan. Na granicy irańskiej dokumenty uznano za sfałszowane. Dopiero sieć osobistych kontaktów - uruchomiona telefonicznie przez znajomych z Polski - pozwoliła kontynuować podróż.

W Beludżystanie temperatura sięgała 52 stopni Celsjusza. Przejazdy odbywały się w asyście uzbrojonych konwojów. Inspiracją do wyprawy było jedno zdjęcie - wykonane przez paralotniarzy Red Bulla - pokazujące chmury z bardzo wysokimi podstawami.

Kaukaz: 6 sekund od katastrofy

Podczas lotów nad Kaukazem doszło do jednej z najgroźniejszych sytuacji w karierze Sebastiana Kawy. W dwuosobowym szybowcu, podczas ucieczki przed pogarszającą się pogodą, pasażer przez pomyłkę wyłączył główne zasilanie zamiast przełączyć baterię.

Maszyna wpadła w chmurę przy prędkości około 200 km/h bez działających przyrządów. „Bez widoczności pilot traci orientację po kilku sekundach. To nie teoria, to praktyka” - mówi.

Przez około minutę lecieli bez pełnej kontroli nad maszyną nad górzystym terenem. Dopiero doświadczenie i opanowanie pozwoliły odzyskać zasilanie, orientację i bezpiecznie opuścić chmurę.

Antarktyda: Ostatnia granica

Choć Himalaje i K2 brzmią jak szczyt marzeń, dla Sebastiana Kawy mapa wyzwań wciąż ma białe plamy. Jedną z nich jest Antarktyda. Logistyka takiej wyprawy to jednak koszmar, przy którym biurokracja w Nepalu wydaje się prosta.

Musimy być po stronie argentyńskiej, gdzie jest baza Marambio. Nie ma tam jednak portu morskiego, więc szybowiec musiałby polecieć samolotem Hercules” - wyjaśnia Kawa.

Rozmowy z uczestnikami po prelekcji o lotach górskichWspólne zdjęcie uczestników spotkania po prelekcji podróżniczej

Transport szybowca w luku bagażowym samolotu wojskowego to skomplikowana operacja. Skrzydła i kadłub muszą być idealnie zabezpieczone i ułożone tak, by zmieściły się obok walizek i innego ładunku. Do tego dochodzą ogromne koszty i konieczność uzyskania zgód wojskowych, które często są cofane w ostatniej chwili. Mimo to, wizja lotu nad lodowcami Antarktydy, wykorzystując tamtejsze fale atmosferyczne, pozostaje jednym z najbardziej ambitnych celów w świecie lotnictwa bezsilnikowego.

Szybownictwo to eksploracja

Dla Sebastiana Kawy szybownictwo jest formą eksploracji świata i samego siebie. Wymaga wiedzy, pokory i zdolności rezygnacji, gdy warunki lub procedury na to nie pozwalają.

W świecie pełnym wirtualnych bodźców warto wejść w coś bardzo prawdziwego. Latanie w górach takie właśnie jest” - podsumowuje.

Chcesz zobaczyć te góry na własne oczy?

Nie musisz być pilotem szybowca, by poczuć ten klimat. Jeśli ten wpis Cię zainspirował, zajrzyj na nasz kanał YouTube, gdzie znajdziesz więcej wizualnych opowieści z wypraw.

🎥 Subskrybuj Okiem Obiektywu na YouTube

Tworzenie takich materiałów to moja pasja, ale też ogrom pracy. Jeśli doceniasz merytoryczne przygotowanie tego tekstu i czas poświęcony na rozmowy oraz research, możesz postawić mi wirtualną kawę.

Postaw kawę tutaj

Do zobaczenia na szlaku (lub w powietrzu).

16 gru 2025

Dorota Rasińska-Samoćko - Pierwsza po Koronę. 14 × 8000 m

Kiedy Dorota Rasińska-Samoćko wchodzi na scenę, od razu czuć energię człowieka, który zrealizował swoje najbardziej szalone marzenie. Jest prawnikiem, podróżniczką, ale przede wszystkim pierwszą i jedyną Polką, która zdobyła Koronę Himalajów i Karakorum - wszystkie 14 ośmiotysięczników świata.

Dorota Rasińska-Samoćko i Krzysztof Wielicki podczas wydarzenia górskiego.

Dokonała tego w rekordowym czasie trzech lat, stając się piątą kobietą na świecie oraz pierwszą Europejką z Europy Środkowej i Południowej, która zamknęła ten projekt. Co istotne - zrobiła to własnym kosztem, w ogromnej mierze samodzielnie finansując swoje wyprawy. Jest to dowód na to, że niezależność i wiara we własne siły mogą pokonać nawet największe bariery finansowe i logistyczne.

To jednak nie jest historia o rekordach. To opowieść o marzeniach, konsekwencji i długiej drodze, która zaczyna się dużo wcześniej, niż na wysokości ośmiu tysięcy metrów. Z Dorotą miałem okazję rozmawiać podczas Festiwalu Górskiego, którego atmosfera sprzyjała takim głębokim refleksjom w otoczeniu Resortu Nosalowy Dwór w Zakopanem.

Od Giewontu do Czomolungmy - narodziny marzenia

U Doroty wszystko zaczęło się w Tatrach. Jako 10-11-latka pojechała z rodzicami w góry i weszła na Giewont. Choć na grani była jedną z najszybszych, ważniejsze było coś innego - pierwsze spotkanie z granicą i wolnością, jaką daje przebywanie wysoko, wśród skał. To uczucie wolności na szczycie jest tym, co napędzało i wciąż napędza legendy, takie jak chociażby Denis Urubko, poeta gór i niestrudzony odkrywca.

To wtedy narodziło się marzenie, które dla wielu brzmiałoby absurdalnie:

Wtedy sobie wymarzyłam, że na pewno będę tą Polką, która będzie miała Koronę Himalajów i Karakorum.

Nałożyły się na to czasy wielkich sukcesów polskiego himalaizmu - historia Kukuczki, Zawady, Wielickiego. Fascynacja górami i fascynacja opowieścią o ludziach, którzy potrafili iść dalej niż inni. Te refleksje doskonale pokrywają się z przemyśleniami Krzysztofa Wielickiego o wytrwałości, walce z ryzykiem i filozofii wspinaczki, z którym rozmawiałem wcześniej.

Marzenia wymagają konsekwencji

Dorota podkreśla, że jej przesłanie jest uniwersalne - nie tylko dla kobiet, nie tylko dla ludzi gór. Dla każdego, kto nosi w sobie „małe, piękne i idealistyczne marzenie”.

Pierwszy krok to należy sobie je wymarzyć, a drugi - konsekwentnie realizować.”

Droga nie jest łatwa. I właśnie dlatego ma sens. Realizując trudne cele, sprawdzamy siebie - kim jesteśmy, jak reagujemy na porażki, ile potrafimy znieść. To, jak mówi Dorota, upiększa i uczłowiecza. Podobne podejście, stawiające etos nad wygodę, wyznają młodzi alpiniści, tacy jak Oswald Rodrigo Pereira i Bartek Ziemski, którzy na Makalu i Kanczendzondze udowodnili siłę partnerstwa.

„Skacz wyżej” - filozofia mierzenia się z trudnościami

W świecie, który coraz częściej unika wysiłku i promuje szybkie, powierzchowne sukcesy, Dorota mówi wprost: nie bójmy się trudności.

Im więcej problemów, im więcej przeszkód, to skaczmy wyżej. Bo później ten efekt to jest dokładnie to, co chcieliśmy osiągnąć - i to nas uskrzydla.

To ważny głos szczególnie dziś - w czasach rozmycia autorytetów i krótkoterminowego myślenia. Dorota zachęca młodych ludzi, by szukali wzorców w osobach prawdziwych, które nie ukrywają, że ich droga była długa, trudna i pełna zakrętów. Oznacza to, że liczy się nie tylko czysta ambicja, ale i etyczna postawa, którą Dorota symbolizuje. To podejście rezonuje z refleksjami legendy Eigeru, Roberta Jaspera, o powrocie na szczyt mimo tragedii i konieczności mierzenia się z własnymi ograniczeniami.

Dorota Rasińska-Samoćko i Cecylia Kukuczka podczas spotkania górskiego.
Dorota Rasińska-Samoćko w otoczeniu uczestników spotkania poświęconego himalaizmowi.

Bo oprócz talentu i pasji liczą się trzy rzeczy, które Dorota nieustannie podkreśla:

  • wytrwałość,
  • systematyczność,
  • wiara w to, że trudności da się pokonać.

Podwójna Korona - kolejny rozdział

Zdobycie Korony Himalajów i Karakorum nie zamyka tej historii. Dorota realizuje już kolejny projekt - Podwójną Koronę, czyli połączenie Korony Himalajów i Karakorum z Koroną Ziemi (najwyższe szczyty wszystkich siedmiu kontynentów). Ten podwójny cel, który zakłada zdobycie łącznie 21 najważniejszych szczytów świata, jest absolutnie unikalny i stawia poprzeczkę na niebotycznym poziomie.

Wtedy będę pierwszą kobietą na świecie, która będzie miała taką Koronę.

To naturalna kontynuacja drogi, a nie pogoń za kolejnym rekordem. Kolejne góry dają kolejne doświadczenia i kolejną satysfakcję - spokojną, dojrzałą, wynikającą z procesu, a nie z jednego momentu na szczycie. Projekt ten symbolizuje dążenie do pełnego komplementaryzmu w eksploracji górskiej, łącząc wysokość z techniczną i logistyczną różnorodnością kontynentów.

Zakończenie i zaproszenie

Historia Doroty Rasińskiej-Samoćko pokazuje, że największym osiągnięciem nie jest sam wierzchołek, lecz droga, która do niego prowadzi. Droga pełna pracy, wątpliwości, samotnych decyzji i konsekwencji.

Dorota Rasińska-Samoćko prowadzi prelekcję o Koronie Himalajów i Karakorum.

To opowieść o wolności, odpowiedzialności i odwadze mierzenia się z własnymi granicami. I dowód na to, że marzenia - nawet te najbardziej nierealne - naprawdę można zrealizować.

***

Jeśli organizujesz wydarzenie, na którym padają tak inspirujące słowa i powstają tak motywujące historie, zapraszam do współpracy - uwiecznimy je dla przyszłych pokoleń.

A jeśli Twoje materiały z podróży czekają, aby zamienić się w porywającą opowieść, sprawdź moją ofertę montażu filmów.

Jeśli doceniasz moją pracę i chcesz wspierać powstawanie kolejnych materiałów - możesz postawić mi wirtualną kawę. Dziękuję!

Inne miejsca warte odwiedzenia: MAPA

15 gru 2025

Nie jestem jakaś chora - jak grać w fikcję z miłości i co do tego ma Bruce Lee

Są takie momenty w teatrze, kiedy człowiek przestaje być tylko widzem. Kiedy nagle siada na widowni nie jako recenzent, nie jako obserwator kultury, ale jako ktoś, kto zna tę rzeczywistość od środka. Dokładnie tak poczułem się 11 grudnia w Teatrze im. Wilama Horzycy, na Scenie na Zapleczu, podczas czytania scenicznego „Nie jestem jakaś chora” Darii Sobik.

Czytanie sceniczne „nie jestem jakaś chora” na scenie na zapleczu w teatrze horzycy w toruniu

Wyszedłem stamtąd z bardzo wyraźnym poczuciem: to nie jest spektakl „o demencji”. To spektakl o odpowiedzialności, o miłości i o grze w fikcję, która bywa jedyną formą ratunku. To dowód na to, że ta instytucja, mimo że niedawno świętowała swoje 120-lecie istnienia, wciąż potrafi dotykać najbardziej aktualnych i bolesnych strun ludzkiej duszy, nie bojąc się trudnych tematów.

Good Bye, Lenin! na toruńskiej scenie

Podczas rozmowy po czytaniu padło porównanie do filmu „Good Bye, Lenin!” Wolfganga Beckera. I ta myśl wracała do mnie jeszcze długo po wyjściu z teatru. Pamiętacie ten film? Tam syn, Alex, buduje dla swojej matki iluzję świata (NRD), który przestał istnieć, bo prawda o nowej rzeczywistości mogłaby ją zabić.

W sztuce Darii Sobik, w reżyserii Marii Bakumenko, widzę ten sam mechanizm. Córka - grana niezwykle odważnie i emocjonalnie przez Matyldę Podfilipską (laureatkę nagrody Wilama dla Najpopularniejszej Aktorki) - w pewnym momencie przestaje walczyć z faktami. Zamiast prostować i tłumaczyć, zakłada koronę. Wchodzi w świat swojej matki i mówi bez słów: „dobrze, zagrajmy w to razem”.

To nie jest kapitulacja. To jest akt najwyższej miłości. Podobnie jak u Beckera, mamy do czynienia z fikcją, która nie jest kłamstwem. Jest wspólnym rytuałem, ostatnią przestrzenią porozumienia, w której nie obowiązują już racjonalność i medyczne diagnozy, tylko czysta relacja.

Trzy pokolenia bezradności

Na scenie widzimy trzy kobiety. Jolanta Teska jako Bona (matka) balansuje na granicy siły i kruchości - w chorobie paradoksalnie odzyskuje prawo do własnego, królewskiego świata. Wnuczka (Maja Kalbarczyk) wchodzi w ten świat najłatwiej, bo dzieci mają naturalną zgodę na „inność”.

To dorośli cierpią najbardziej. Spektakl uderza w ten czuły punkt: jak zaakceptować rodziców takimi, jacy są teraz, a nie takimi, jakimi chcielibyśmy ich zapamiętać?

Pani z MOPS-u i Bruce Lee

Jest w tej historii jeszcze jeden wątek, który uderzył mnie osobiście. Na scenie pojawia się postać Pani z MOPS-u, grana przez moją koleżankę sprzed lat, Marię Kierzkowską. I nagle teatr niebezpiecznie zbliżył się do mojego życia.

Artykuł prasowy „pracownik socjalny jak bruce lee” o szkoleniu z samoobrony dla pracowników socjalnych

Bo ja ten świat znam. Przez ponad pięć lat pracowałem jako pracownik socjalny - w realnych mieszkaniach, w realnych kryzysach, w MOPR-ze (choć w sztuce umownie to MOPS). I wiem jedno: to nie jest praca dla urzędnika zza biurka. To wchodzenie w cudze życie bez zbroi i bez scenariusza.

Czasem patrzę na pewne stare zdjęcie z gazety, które krąży gdzieś w sieci. Widać na nim mnie - na szkoleniu z samoobrony dla pracowników socjalnych. Krótka fryzura, napięte mięśnie, skupienie. Podpis mógłby brzmieć: „Pracownik socjalny jak Bruce Lee”.

Śmieszne? Może trochę. Ale pod tym obrazkiem kryje się prawda, którą zobaczyłem też na scenie u Marii Kierzkowskiej. Ten zawód wymaga nie tylko empatii, ale i gotowości na konfrontację - z agresją, z lękiem, z bezradnością systemu. Ten teatralny MOPS nie był papierowy. Był ludzki. I właśnie dlatego momentami tak niewygodny. Mój wewnętrzny Bruce Lee przybiłby Pani z MOPS-u piątkę za wytrwałość.

Teatr, który nie daje łatwych odpowiedzi

To czytanie sceniczne w ramach cyklu Re:generacje nie było „ładne”. Było potrzebne. Emocje były na wierzchu, jak słusznie zauważył ktoś z widowni. I bardzo dobrze. Bo starość i demencja nie są estetyczne. Są graniczne.

Podobnie jak w innym głośnym spektaklu tej sceny - Romeo i Julia w Krainie FAKAPU - tutaj również twórcy szukają nowych języków do opowiadania o relacjach w świecie, który się rozpada. Tam mieliśmy korporacyjną dystopię, tu mamy osobisty dramat w czterech ścianach, ale w obu przypadkach chodzi o to samo: o próbę spotkania z drugim człowiekiem.

Wyszedłem z teatru poruszony. Nie jako krytyk. Jako syn. I jako były pracownik socjalny, który wie, że czasem największą siłą nie jest walka z rzeczywistością, ale zgoda na nią. I że czasem warto - jak Alex w filmie, jak Córka w tej sztuce - założyć koronę i wejść do gry. Choćby na chwilę.

Podoba Ci się to, co piszę?
Jeśli moje historie do Ciebie trafiają, możesz postawić mi wirtualną kawę. To paliwo do dalszych podróży - tych po świecie i tych po kulturze! ☕
👉 https://buycoffee.to/okiemobiektywu

14 gru 2025

Kończy się bateria. Zginę. Adam Bielecki przerywa milczenie o Nanga Parbat - to nie jest zwykła książka

Są takie wiadomości, których nigdy nie chciałoby się odczytać. I są takie książki, których napisanie kosztowało więcej niż nieprzespane noce. Dziś, dokładnie w dniu premiery "Bez śladu" Adama Bieleckiego i Dominika Szczepańskiego, trzymam w ręku zapis jednej z najbardziej dramatycznych akcji ratunkowych w historii himalaizmu. To nie jest kolejna opowieść o chwale. To bolesna sekcja zwłok nadziei, biurokracji i ludzkiej wytrzymałości.

Adam Bielecki podczas spotkania autorskiego - autor książki „Bez śladu” o akcji ratunkowej na Nanga Parbat

Myśleliśmy, że o Nanga Parbat wiemy już wszystko. Myliliśmy się. Adam Bielecki przerywa milczenie i ujawnia treść SMS-ów, których nigdy nie mieliśmy zobaczyć. Wiadomości, które mrożą krew w żyłach bardziej niż wiatr w Karakorum.

"Zamarzłam tej nocy" - cisza, która krzyczy

Wyobraźcie sobie ciemność na wysokości ponad 7000 metrów. Jesteście tam sami. Elisabeth Revol była sama. Fragmenty książki, które właśnie ujrzały światło dzienne, pokazują przerażającą samotność francuskiej himalaistki. O godzinie 8:53 rano do bazy dotarła wiadomość, która brzmiała jak wyrok:

"Jeśli możecie, zorganizujcie akcję ratunkową tak szybko, jak to możliwe. Zamarzłam tej nocy. Zamarzło mi pięć palców u lewej stopy."

To był dopiero początek koszmaru. Kilka godzin później, o 17:28, przyszło ostatnie ostrzeżenie. Krótkie, żołnierskie, pozbawione złudzeń:

"Kończy się bateria. Zginę, jeśli pomoc nie przybędzie."

Czytając te słowa w ciepłym pokoju, trudno pojąć grozę tej sytuacji. Adam Bielecki w swojej książce zabiera nas jednak tam - w strefę śmierci, gdzie każda sekunda zwłoki to krok w stronę niebytu.

Przelew ważniejszy od życia?

To chyba najbardziej szokujący fragment "Bez śladu". Kiedy cały świat śledził „kropki” na wirtualnej mapie Nanga Parbat, w bazie pod K2 rozgrywał się inny dramat. Nie górski. Biurokratyczny. Adam Bielecki i Denis Urubko byli gotowi. Sprzęt spakowany. Niebo - co rzadkie w tym rejonie - błękitne. Idealne do lotu. Więc na co czekali?

"- O której będą helikoptery? - zapytałem, wchodząc do mesy.
- Askari wciąż nie dostała kasy na akcję ratunkową - usłyszałem.
(...) Askari Aviation zgodziło się polecieć dopiero, kiedy pojawiła się kasa."

50 000 euro. Tyle kosztował start silników. Przez godziny, które mogły uratować Tomka Mackiewicza, negocjowano przelewy, ubezpieczenia i gwarancje. To brutalna lekcja, o której pisałem już wcześniej, analizując komercjalizację gór - w Himalajach romantyzm kończy się tam, gdzie zaczyna się faktura.

Zobacz też: Adam Bielecki - styl „na lekko”, etyka wspinaczki i alarm klimatyczny

Mit „Terminatora” a ludzki strach

Pamiętacie memy? Adam i Denis jako maszyny wbiegające pionowo na ścianę. Media stworzyły obraz herosów nieznających bólu ani lęku. W „Bez śladu” Bielecki z rozbrajającą szczerością obala ten mit. To nie był bieg superbohaterów. To była walka o każdy oddech, pełna strachu i improwizacji.

"Wyskoczyłem w locie, pilot nie chciał nawet czekać, aż zamknę drzwi (...). Denis już się wspinał. Widziałem szybko oddalające się plecy mojego partnera.
- Denis, do cholery, poczekaj! - krzyknąłem.
- Nie mamy czasu - burknął."

"Chyba wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, w jakiej sytuacji się znalazłem. Zapada zmrok, nie mamy namiotu, śpiwora ani karimaty" - pisze Bielecki. Nocna wspinaczka drogą Kinshofera, zimą, bez zaplecza biwakowego, była balansowaniem na granicy życia i śmierci.

Czytaj także: Denis Urubko. Poeta gór i niestrudzony odkrywca

"ADAM, MAM JĄ!"

Środek nocy. Ponad tysiąc metrów w pionie pokonane w kilka godzin. I nagle głos Denisa Urubki przebijający ciemność:

"- Elisabeth, miło cię widzieć - powiedział Denis. - ADAM, MAM JĄ!"

Spotkanie z Elisabeth Revol było cudem. Ale informacje, które przekazała, rozwiały wszelkie nadzieje na uratowanie Tomka Mackiewicza. "Miał odmrożoną twarz, ręce i nogi. Z kącika ust ciekła mu krew" - relacjonowała. Decyzja mogła być tylko jedna: ratować tę osobę, którą dało się jeszcze uratować.

Truman Show i „krew na rękach”

"Bez śladu" jest też gorzkim rozliczeniem z nami - obserwatorami. Bielecki opisuje uczucie bycia w „Truman Show”. Gdy oni walczyli o życie na ścianie, internet produkował teorie, oskarżenia i nierealne pomysły ratunkowe.

Najbardziej bolą jednak słowa, które padły później. Zarzuty, że Polacy „mają krew na rękach”, bo nie wrócili po Tomka. Czytając o tym po relacji nocnej wspinaczki, ryzyka i decyzji podejmowanych w strefie śmierci, trudno oprzeć się wrażeniu, jak łatwo ferujemy wyroki z bezpiecznej odległości.

Dlaczego musisz przeczytać tę książkę?

"Bez śladu" nie jest lekturą łatwą ani wygodną. Odbiera himalaizmowi mit bohaterstwa, ale zostawia coś ważniejszego - prawdę o granicach, odpowiedzialności i braterstwie liny. To domknięcie historii, którą wszyscy przeżywaliśmy, ale której tak naprawdę nie znaliśmy.

Jako Okiem Obiektywu zachęcam do sięgnięcia po tę książkę nie dla sensacji, lecz dla zrozumienia, co naprawdę wydarzyło się wtedy na Nanga Parbat.

KUP KSIĄŻKĘ „BEZ ŚLADU” - OFICJALNA STRONA >>

A Wy? Gdzie byliście, gdy docierały informacje o akcji ratunkowej na Nanga Parbat? Dajcie znać w komentarzach.