To był 4 czerwca. Tego dnia Festiwal Kontakt zaprosił mnie do Teatru im. Wilama Horzycy na spektakl, który zaskoczył mnie swoją formą i tematem. Spektakl "Romeo i Julia w Krainie FAKAPU" to teatr, który nie tyle szuka nowych form, co nowych powodów, żeby jeszcze w ogóle się spotykać. Bo nie o Szekspira tu chodzi. Chodzi o spotkanie. Z drugim człowiekiem. I z samym sobą.
Kondycja współczesna w rytmie Lidla i Biedronki
Zaczęło się podobno od TikToka. Pomysł na świat podzielony jak Werona, tylko że zamiast Capuletich i Montecchich mamy Biedronkę i Lidla. Absurd? Oczywiście. Ale przecież to właśnie absurd – maska i lustro naszych emocjonalnych katastrof. Tak powstaje groteskowy mikroświat z dystopijną logiką korporacji, śmieszno-straszny, z kolorowymi uniformami, taśmami wyznaczającymi przestrzeń i ochroniarzem, który rozwiązuje krzyżówki. Tyle wystarczy, żeby pokazać, że nasz świat też jest wyklejony taśmą, a my nawet nie sprawdzamy, czy można wyjść poza jej linię.
Sztuka jako narzędzie rewolucji wewnętrznej
Największą siłą tego spektaklu jest to, że nie opowiada o zakochanych nastolatkach, tylko o ludziach, którzy uczą się emocji jak nowego języka. Którzy nigdy nie przeszli ani zawodu miłosnego, ani przyjacielskiego, bo nie mieli do tego narzędzi. Ich Romeo i Julia nie przeżyją tragedii – oni dopiero uczą się czuć. Patrzę na nich i mam wrażenie, że wchodzą w tekst Szekspira jak w mapę – linijka po linijce, nie rozumiejąc, ale szukając w tym jakiegoś sensu, może drogi do siebie.
To nie jest teatr, który chce zmieniać system. To teatr, który pokazuje, że można przynajmniej zmienić spojrzenie. Że sztuka może być pretekstem, żeby spojrzeć w oczy drugiemu człowiekowi i powiedzieć: jestem. I widzę cię.
Muzyka zamiast dialogu
Piosenki w tym spektaklu nie są tylko wstawkami. To wewnętrzne monologi bohaterów, ich emocje podane tak, jak potrafią je wyrazić. Bo przecież łatwiej zaśpiewać niż powiedzieć. Tak przynajmniej mówi jedna z aktorek i trudno się z nią nie zgodzić. To, co w słowie wypada drętwo lub niezręcznie, w rytmie i melodii nabiera lekkości i siły.
Muzyczność spektaklu nie wynika z konwencji, ale z potrzeby. Z potrzeby opowiedzenia o bliskości w świecie, w którym coraz trudniej nawiązać relację, w którym rozmowa staje się stresem, a spotkanie cudem. Świetnie widać to w scenach, gdzie zderzają się rytm pracy z rytmem serca, a powtarzalność dźwięków wyznacza stan ducha bardziej niż tekst.
Przesyt, lęk, wyzwolenie – czyli FAKAP jako forma rozpoznania
"Kraina FAKAPU" to nie tylko ironiczny tytuł. To rozpoznanie wspólnej kondycji. Że się gubimy. Że nie umiemy. Że może nie trzeba umieć. Może wystarczy spróbować. I że nawet jak wszystko się zawali, to może właśnie wtedy na chwilę zrobi się miejsce dla prawdy. Jak w tym obrazie z muszkami owocówkami, które nie wylatują ze słoika, nawet gdy go już nie ma.
Czułość bez patosu
Ten spektakl nie jest ckliwy. Nie jest dydaktyczny. Jest czuły, ale nie naiwny. Pokazuje, że patos to może nie przeszłość, ale trzeba go przełamać ironią. Że szaleństwo zakochania nie musi być różowe. Może być kolorowe jak promocja w markecie, ale niesie ten sam ogień.
Na koniec
Spektakl "Romeo i Julia w Krainie FAKAPU" nie tyle reinterpretuje klasykę, co uczy nas od nowa, po co ta klasyka powstała. Być może Szekspir pisał o miłości, która łamie reguły. A tu miłość nie łamie niczego. Ona dopiero się uczy, że można cokolwiek złamać.
I za to jestem im dziękczny.