Okiem Obiektywu
KATALONIA

Odkryj ze mną Katalonię

Śladami Dalego i Gry o Tron

Od świata Salvadora Dalego po filmowe zaułki Girony. Odkryj ze mną ten niezwykły region!

Zobacz
ALBANIA

Kraina Orłów i Bunkrów

Przygoda tuż za rogiem

Wjedź kolejką na górę Dajti, odkryj historię zamku w Krui i poczuj tętniące życie Tirany.

Zobacz
KORFU

Niesamowita Wyspa

Nie tylko plaże i mity

Podążaj śladami Jamesa Bonda, odkryj polski akcent i znajdź najlepsze miejsca do podziwiania samolotów!

Zobacz
TOFIFEST 2025

Niepokorne kino w Toruniu

Gala, spotkania - ważne chwile

Relacje, zdjęcia i rozmowy z twórcami. Odkryj mój Tofifest!

Zobacz

Zobacz Mapę Okiem Obiektywu

Mapa podróży Okiem Obiektywu

Ostatnio na Blogu

24 lis 2025

GENTEC: Miejsce, w którym energia bierze głęboki oddech. Reportaż z serca kogeneracji.

Kiedy kilka miesięcy temu oglądałem w Wiedniu Spittelau - tę nieprawdopodobną, kolorową elektrociepłownię, którą Friedensreich Hundertwasser zamienił w żywe dzieło sztuki - myślałem, że w energetyce nic już mnie tak nie zaskoczy. Potem odwiedziłem CEETe w Ostrawie, gdzie inżynierowie pokazali mi przyszłość wodorowych mikrosieci. W Rybniku z kolei wsiadłem do wodorowego autobusu, który brzmiał jak tramwaj i pachniał przyszłością. I właśnie wtedy padło hasło: „Musisz zobaczyć Gentec.

Jednostki kogeneracyjne Gentec KEG MNG 500 gotowe do wysyłki.

Wyprawa do źródła precyzji

Kilka godzin później jechałem w stronę czeskiego Brna, nie wiedząc jeszcze, że zobaczę jedno z tych miejsc, w których technologia ma puls. Gentec mieści się w spokojniejszej, przemysłowej części regionu, gdzie hale wyglądają podobnie - aż do momentu, w którym wchodzisz do środka. Zamiast ciężkich zapachów i hałaśliwej produkcji witają mnie czyste korytarze, stal, uporządkowane przewody, elektronika, a nad tym wszystkim inżynierowie pracujący w rytmie, który przypomina trochę orkiestrę. „My jesteśmy w Brnie - mamy kilka córek a teraz aktywnie dostarczamy jednostki do Stanów, Kanady, Włoch, na Ukrainę. I pierwszą do Polski” - słyszę już na wejściu od jednego z prowadzących. Co tu właściwie powstaje? Kogeneracja

Słowo, które brzmi jak wyjęte z podręcznika energetyki, ale w praktyce oznacza coś bardzo namacalnego: maszyny, które potrafią jednocześnie wytwarzać energię elektryczną i ciepło - z imponującą sprawnością, przekraczającą 90%. To urządzenia, które mogą pracować na gazie ziemnym, biogazie, LPG, a nawet - w pierwszych prototypach - na mieszankach z wodorem. I działają długo, stabilnie, spokojnie.

Technologia szyta na miarę

Gentec produkuje trzy podstawowe wersje jednostek kogeneracyjnych: na ramie (dla hal i miejsc o mniejszych wymaganiach), w obudowie akustycznej (do 80 dB) oraz w pełnych kontenerach, które mogą zejść do 70 dB w odległości 10 m. To właśnie te ostatnie, w grafitowo-czerwonych barwach z charakterystycznym logotypem, zobaczę później w hali montażowej. 

Kontenerowa jednostka kogeneracyjna Dordtech produkowana przez Gentec.

Wchodzimy do sali konferencyjnej. Na ekranie pojawia się pierwsze zdjęcie - niepozorne wnętrze urządzenia, potem kolejne: silniki MAN, agregaty, izolacje, układy sterowania, elementy montowane ręcznie, krok po kroku. „Każde urządzenie jest indywidualne. Tworzymy wszystko na projekt - parametry dobieramy z klientem. Nic nie jest z półki.” To zdanie zostaje ze mną na długo. W czasach masowej produkcji Gentec działa jak warsztat lutniczy, tylko zamiast skrzypiec tworzy zaawansowane systemy energetyczne.

Hala, która brzmi jak precyzja

Przechodzimy do części produkcyjnej. Z każdej strony stal, kolory przewodów, ciepło od izolowanych turbin, porządek, który wygląda jak narysowany linijką. Ktoś pokazuje mi silnik gazowy MTU. „Tu chcemy osiągnąć 2,5 megawata” - słyszę. A potem dodaje: „A te mniejsze mamy od 100 kW. Wszystko zależy od projektu.” Widziałem elektrociepłownie, turbiny i instalacje przemysłowe, ale tu po raz pierwszy miałem poczucie, że patrzę na energetykę w wersji „chamber music” - cichą, dokładną, wycyzelowaną. 

Inżynier Gentec przy silniku gazowym MTU w hali produkcyjnej.

W jednym miejscu - 25 osób. W drugim zakładzie - około 15. A jednak produkują urządzenia, które trafiają na całe kontynenty. Słyszę: „Pracujemy 12-14 godzin. Od 6 do 6.” I widać to w ich ruchach - precyzja, pewność, powtarzalność. Nie ma tu pośpiechu. Jest spokojny, stabilny rytm. Fabryka, która oddycha. Właśnie dlatego to miejsce zrobiło na mnie takie wrażenie: bo w świecie wielkiej energetyki ma w sobie coś bardzo ludzkiego.

Od Brna po Czerwonkę-Leszczyny

Gentec działa w Czechach, na Słowacji, ale to tylko baza. Z rozmów wynika, że dziś to firma realnie europejska i globalna: USA, Kanada, UK, Włochy, Ukraina. A teraz - pierwszy projekt w Polsce: 850 kW. Czerwonka-Leszczyny. I nagle wszystko się łączy: Rybnik, Ostrawa, Czerwonka. Małe punkty na mapie transformacji energetycznej Europy Środkowej. Dlaczego kogeneracja jest ważna? Materiał, który otrzymałem od Gentec, jasno to pokazuje: sprawność powyżej 90%, redukcja strat energetycznych, stabilność pracy nawet w trudnych warunkach, możliwość działania w trybie wyspowym i elastyczność paliwowa (gaz, biogaz, LPG, wodór w mieszankach). To technologia, która w Europie Zachodniej jest już standardem, a u nas dopiero zaczyna zaznaczać swoją obecność.

Ukraina: produkcja, która nabiera znaczenia

W jednej z hal stoi gotowy kontener kogeneracyjny. „W przyszłym tygodniu ekspedycja. Jedzie na Ukrainę.” Nie mogę zrobić zdjęcia ludziom, ale widzę na twarzach dumę. W „naszych” czasach energetyka nie jest już abstrakcją. To bezpieczeństwo. To realna pomoc. Kogeneracja nie ma tak spektakularnego wyglądu jak spalarnia Hundertwassera. Nie ma w sobie futurystycznego klimatu CEETe. Nie daje efektu „wow” jak wodorowy autobus. Ale kiedy patrzę na Gentec, mam wrażenie, że widzę rdzeń. To, co pod spodem. To, co działa, gdy inne technologie potrzebują stabilizacji. I jest w tym coś bardzo pięknego - ta cicha, stabilna praca, na której wszyscy polegamy. Jeśli chcesz zajrzeć do świata tej technologii bliżej, polecam ich stronę: GENTEC - Kogeneracja CHP.

Kontekst Okiem Obiektywu - Mapa zmian

W kontekście moich wcześniejszych materiałów - Gentec to kolejny element tej samej układanki, którą obserwuję od miesięcy. W Wiedniu transformacja oparta na spalaniu odpadów i sztuce (Spittelau), w Ostrawie - na badaniach nad wodorem, plazmą i mikrosieciami (CEETe), w Rybniku - na zeroemisyjnym transporcie (Rybnik i NesoBus), a tutaj, w Gentec - na precyzyjnych urządzeniach, które będą stabilizować system energetyczny.

Otwarte szafy elektryczne w jednostce kogeneracyjnej Gentec – przewody i moduły sterujące.Zbliżenie układu rur i zaworów w instalacji kogeneracyjnej Gentec.

Po co ja właściwie tam jeżdżę? Bo wierzę, że każda zmiana potrzebuje opowieści. A technologie - nawet te najbardziej złożone - potrzebują ludzkiego języka. Gentec pokazał mi coś, co trudno zobaczyć z zewnątrz: że energetyka to nie tylko megawaty, paliwo i parametry. To ludzie, ich ręce, rytm pracy, precyzja i dumna świadomość, że tworzą coś, co naprawdę ma wpływ.

Twoja historia w Okiem Obiektywu

Jeśli prowadzisz firmę technologiczną, przemysłową, produkcyjną lub B2B - mogę pokazać Wasze miejsce w taki sposób, by klienci zobaczyli w nim to, co widzę ja: pasję, rozwój, misję i charakter. Tworzę filmy i reportaże z fabryk, hal i laboratoriów, sesje fotograficzne, wizualne opowieści o technologii oraz komunikację wizerunkową. Odwiedzam miejsca w całej Polsce. Zobaczę. Zrozumiem. Opowiem. Zapraszam do współpracy: Oferta współpracy dla firm i regionów.

23 lis 2025

Pieprzny finisz w sercu Weinviertel. Kulisy i smak wieczoru w Heuriger Seidl w Hollabrunn

Kiedy podróżuję z aparatem i dyktafonem, najciekawsze historie rzadko rodzą się na stronach wypolerowanych broszur turystycznych. Zazwyczaj odnajduję je przy ciężkich, drewnianych stołach, w narastającym gwarze rozmów, w rytmicznym stukocie kieliszków i w głosach ludzi, którzy nie tylko produkują wino, ale żyją nim od pokoleń. Taki właśnie był mój wieczór w austriackim Hollabrunn, w miejscu o nazwie Weinviertler Heuriger & Hofladen Seidl. Obiekt, który na mapie wygląda jak kolejny rodzinny lokal, w rzeczywistości okazał się fascynującą, żywą opowieścią o biznesowym hazardzie, szacunku do ziemi i smaku, który Austriacy z dumą nazywają „Pfefferl”.

Degustacja w Weinviertler Heuriger Seidl w Hollabrunn

Od drewnianego ganku do sali na sto dwadzieścia osób

Historia tego miejsca, którą podczas wizyty przytoczył Roman Sejbos, to gotowy scenariusz na wykład o adaptacji i przedsiębiorczości. Wszystko zaczęło się niepozornie, wręcz ascetycznie, od niewielkiego ganku pełniącego funkcję techniczną i magazynową na drewno. Jednak lokalna społeczność potrzebowała czegoś więcej niż tylko przestrzeni roboczej, potrzebowała miejsca do spotkań, a natura nie znosi próżni. Prawdziwy przełom nastąpił w roku 2010, kiedy to właściciele podjęli kluczową decyzję o zarejestrowaniu pełnej działalności gastronomicznej. Jak tłumaczył gospodarz, region cierpiał na deficyt miejsc, w których można by zorganizować większą uroczystość czy rodzinną biesiadę. Reakcja mogła być tylko jedna i była nią rozbudowa, a zdolności operacyjne lokalu szybko wzrosły do poziomu sześćdziesięciu pięciu, a momentami siedemdziesięciu gości, czyniąc z Seidla naturalne centrum lokalnych wydarzeń.

Z biegiem lat apetyt, a właściwie pragnienie, rósł, więc zaczęły pojawiać się zorganizowane grupy, autokary turystów i wycieczki podążające szlakami winiarskimi całego regionu Weinviertel. Kuchnia, która do tej pory wystarczała, zaczęła pękać w szwach. Z transkrypcji naszej wizyty wyłania się niemal filmowa scena, w której pięciu kucharzy stłoczonych na małej powierzchni dosłownie depcze sobie po piętach, próbując wydać kolację dla pełnej sali. W roku 2019 kolejna rozbudowa przestała być wyborem, a stała się koniecznością, dzięki czemu powstały nowe magazyny, spiżarnie, a kuchnię profesjonalnie podzielono na strefy dań zimnych i gorących.

Najbardziej spektakularny i ryzykowny etap nastąpił jednak w roku 2021. Gdy epidemia zamykała restauracje na całym świecie, a wielu przedsiębiorców walczyło o przetrwanie, tutaj zrobiono coś zupełnie odwrotnego, inwestując i rozbudowując obiekt jeszcze bardziej. Decyzja ta brzmiała jak strzał w ciemność, a właściciele sami zadawali sobie wówczas pytanie, czy nie strzelają sobie w kolano, ale dziś odpowiedź jest oczywista. Dzięki tej odwadze obiekt może przyjąć nawet sto dwadzieścia osób, a ja miałem okazję zobaczyć to miejsce w pełnym rozkwicie, gdzie sala tętniła życiem, a zapachy kuchni mieszały się z aromatem schłodzonego wina, udowadniając, że to już dawno przestało być zwykłym heurigerem i stało się lokalną instytucją.

Co kryje kieliszek? O tajemnicy pieprznego finiszu

Jesteśmy w największym regionie winiarskim Austrii, więc architektura jest tylko tłem dla głównego bohatera, jakim jest wino, a niekwestionowaną gwiazdą pozostaje tu szczep Grüner Veltliner, który definiuje krajobraz i smak tego zakątka kraju. Podczas naszej degustacji na stole pojawiła się imponująca reprezentacja tutejszych winnic, w tym klasyczny Alte Engel Grüner Veltliner DAC z rocznika 2023, wyrazisty Denkenberg, orzeźwiający Welschriesling, a także nagrodzone złotymi medalami Frühroter Veltliner oraz czerwony Blauburger Classic z 2018 roku.

Butelka Welschriesling z Weingut Seidl podczas degustacji

Każda z tych butelek niosła inną historię, ale to Veltliner skradł show, bo typowa dla tego regionu moc rzędu trzynastu procent alkoholu to dopiero początek doświadczenia. Kiedy unosi się kieliszek, pierwsze, co trafia do nosa, to aromaty zielonego jabłka, cytrusów i niezwykłej świeżości, jednak najważniejsze dzieje się chwilę później, w tak zwanym finiszu. To wtedy na podniebieniu pojawia się słynna nuta „Pfefferl”, która jest pieprzna, korzenna, lekko pikantna i intrygująca. Jeden z uczestników degustacji trafił w sedno, stwierdzając, że ten finisz najbardziej go zainteresował właśnie przez swoją pieprzność, która sprawia, że wino to nie jest nudne i tak genialnie łączy się z tłustą, austriacką kuchnią, budując napięcie między owocowym otwarciem a wytrawnym zakończeniem.

W tle rozmów o smaku pojawił się jednak i gorzki wątek zmian klimatycznych, gdy dyskutowaliśmy o Eiswein, czyli winach lodowych wymagających temperatur poniżej minus siedmiu stopni Celsjusza w czasie zbioru. Niestety, ocieplający się klimat sprawia, że zimy są coraz łagodniejsze, a słońca jest więcej niż mrozu, co dla mnie jako fotografa jest ciekawostką przyrodniczą, ale dla winiarzy stanowi realne wyzwanie i powolne pożegnanie z tradycją produkcji tego rzadkiego trunku.

Atmosfera heurigera w kadrze i dźwięku

Najbardziej niezwykłe w Weinviertler Heuriger Seidl jest jednak to, czego nie da się w pełni zamknąć w kadrze zdjęcia, ponieważ to miejsce jest jak żywy organizm, wibrujący rozmowami, śmiechem i brzękiem szkła. Przy długich, drewnianych stołach zacierają się granice, gdyż zasiadają tu obok siebie lokalni winiarze, turyści i przypadkowi goście, a w dźwiękowym zapisie tego wieczoru słychać autentyczny, przyjazny chaos. Szczery i prawdziwy nastrój sprzyjał rozmowom, w których pojawiały się niespodziewane, ciepłe wątki łączące Austrię z Polską, gdy wspominaliśmy o lokalnym znawcy wina zakochanym w Toruniu, o pracy w regionie i o tym, jak blisko potrafią splatać się pozornie odległe światy. To właśnie ta atmosfera sprawia, że wizyta u rodziny Seidl to coś więcej niż posiłek, to opowieść podawana razem z karafką wina, historia budowana przez ludzi, którzy nie boją się ryzykować, inwestować i podtrzymywać tradycji, robiąc to w sposób na wskroś współczesny.

Wnętrze Weinviertler Heuriger Seidl z napisem Veltliner

Patrząc na to miejsce z perspektywy mojego obiektywu, widzę biznes, który potrafił rosnąć nawet wtedy, gdy świat się zatrzymywał, widzę tradycję, która nie boi się zmian, a przede wszystkim czuję smak Grüner Veltlinera, który w ostatniej nucie zostawia odrobinę pieprzu, jak przypomnienie, że wino, tak jak dobre życie, najlepiej smakuje z odrobiną charakteru.

Podróżuj i twórz ze mną

Moja podróż nie kończy się jednak przy tym stole, a ten reportaż to tylko wycinek tego, co staram się uchwycić w kadrze i słowie. Jeśli prowadzisz własny biznes, winnicę, butikowy hotel czy restaurację z duszą i czujesz, że Twoja historia zasługuje na podobną, pogłębioną oprawę wizualną oraz narracyjną, zapraszam Cię do bezpośredniej współpracy, gdyż mój obiektyw jest gotowy, by wydobyć to, co w Twoim miejscu najpiękniejsze, a podczas konsultacji chętnie podpowiem, jak przekuć atmosferę Twojego lokalu w przyciągający obraz.

A jeżeli po prostu cenisz rzetelne, autorskie relacje i chcesz, by na tym blogu pojawiało się więcej takich treści, możesz zostać mecenasem kolejnych wypraw, ponieważ każde wsparcie na Zrzutce to dla mnie paliwo do kolejnych wyjazdów i gwarancja, że mogę docierać tam, gdzie inni nie zaglądają, realizując materiały bez kompromisów. Jeśli zaś ten tekst przeniósł Cię choć na chwilę do słonecznej Austrii, możesz mi podziękować, stawiając wirtualną kawę lub w tym przypadku lampkę wina poprzez serwis BuyCoffee, co będzie dla mnie najlepszym sygnałem, że warto dalej ruszać w drogę.

Rybnik: Zamiast smogu - wodór. Oto, jak polski NesoBus zmienia oblicze Śląska.

W Rybniku autobusy jeżdżą na wodór. Brzmi jak science fiction, a jednak właśnie siedzę w jednym z nich. Jeszcze niedawno pisałem dla Was o Spittelau w Wiedniu - spalarni śmieci zamienionej przez Hundertwassera w dzieło sztuki, która ogrzewa całe miasto. Jeśli nie znacie tej historii, zajrzyjcie tutaj: Spittelau: Najpiękniejsza spalarnia świata, która ogrzewa Wiedeń. Odkryłem arcydzieło Hundertwassera. Potem zabrałem Was do Ostrawy, do futurystycznego CEETe, gdzie inżynierowie i naukowcy uczą cały region, jak żyć bez dymiących kominów: CEETe: laboratorium przyszłej energetyki w sercu dawnego regionu węgla. Dziś jesteśmy bliżej, w Polsce, w Rybniku, i tu opowieść o transformacji energetycznej toczy się na czterech kołach.

Autobus wodorowy Komunikacji Miejskiej Rybnik – detal z herbem miasta

Rybnik: miasto, w którym autobus szumi wodorem

Wiedeń pachniał kawą i kasztanami. Rybnik pachnie bardziej „po śląsku” - mieszaniną miasta, historii przemysłu i powietrza, które przez lata płaciło cenę za węgiel. A jednak, kiedy podjeżdżam na zajezdnię Komunikacji Miejskiej Rybnik, czuję coś zupełnie innego: lekki dreszcz przyszłości. Przede mną stoi NesoBus - polski autobus wodorowy, zgrabny, przeszklony, z charakterystycznymi okręgami na nadwoziu. 

Z zewnątrz wygląda jak kolejny nowoczesny miejski autobus, ale to, co najciekawsze, dzieje się w środku i na dachu. To właśnie tutaj Rybnik jako pierwsze miasto w Polsce wprowadził do regularnego ruchu 20 wodorowych autobusów marki NesoBus, wyprodukowanych przez spółkę PAK-PCE Polski Autobus Wodorowy we współpracy z Grupą Polsat Plus i ZE PAK. To jest duża rzecz, która sprawiła, że Rybnik stał się pionierem wodorowego transportu publicznego w kraju - możecie sprawdzić ich aktualności i rozkłady jazdy na stronie Komunikacji Miejskiej Rybnik.

Polski autobus, polska fabryka, polski eksperyment

O NesoBusie wiedziałem już wcześniej: to polski autobus wodorowy produkowany seryjnie w zakładzie w Świdniku. Fabryka powstała m.in. przy wsparciu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, a jej zadaniem jest dostarczanie ok. stu takich pojazdów rocznie. NesoBus jeździ na wodór, nie emituje spalin, a dodatkowo filtruje powietrze, zatrzymując część zanieczyszczeń na filtrach, co w tak zwanym "zagłębiu węglowym" ma potężne znaczenie symboliczne i praktyczne. Zasięg to ok. 300-450 km na jednym tankowaniu, a samo tankowanie trwa kilkanaście minut. Brzmi jak broszura producenta, ale tutaj, w Rybniku, to nie jest folder, to jest normalny miejski autobus, który podjeżdża na przystanek i rusza w trasę.

Autobus bez lusterek - Technologia, która staje się wygodą

Wchodzę do środka. Pierwsze wrażenie to cisza - ten autobus nie ma klasycznego warczenia silnika, jest tylko niski szum i delikatne przyspieszenie, jak w dobrym tramwaju. Zanim ruszamy, rozglądam się po kabinie kierowcy. Nie ma tu tradycyjnych lusterek - są kamery i ekrany, które zastępują lusterka boczne. Dokładnie tak opisywał to prezes Komunikacji Miejskiej Rybnik, mówiąc, że to większe bezpieczeństwo i lepsza widoczność. Na dachu pracuje ogniwo paliwowe. To tam wodór zamieniany jest w energię elektryczną, która zasila silniki w osiach. Efekt chemicznej magii jest prosty: na końcu rury wydechowej zamiast spalin mamy parę wodną. Zeroemisyjny autobus w mieście, które latami walczyło ze smogiem - to jest po prostu symboliczne. 

W środku panuje standard współczesnego transportu, ale dopracowany z troską - klimatyzacja, porty USB, tablice LED i LCD, system zapowiedzi, monitoring, liczenie pasażerów, a nawet defibrylator AED na pokładzie. Każdy autobus może zabrać co najmniej 86 osób. To są te detale, które lubię: technologia, która zaczyna być po prostu wygodą.

Stacja, która wygląda jak zwykła stacja. A jednak.

Po krótkim przejeździe jedziemy tam, gdzie wodór spotyka się z miastem najbardziej dosłownie - na stację tankowania wodoru przy ul. Budowlanych 6. Na pierwszy rzut oka wygląda jak nowoczesna stacja paliw. Dopiero gdy zbliżysz się do dystrybutora i zobaczysz napis H₂, dociera do Ciebie, że tutaj nie leje się benziny ani diesla. To pierwsza na Śląsku i druga w Polsce ogólnodostępna stacja tankowania wodoru, zbudowana przez Grupę Polsat Plus i ZE PAK pod marką NESO. Tankować mogą tu zarówno autobusy, jak i samochody osobowe czy ciężarowe. Wiedeń miał swoją Spittelau - serce systemu ciepłowniczego. 

Rybnik ma Budowlanych 6 - niewielkie, ale ważne serce swojego wodoru. I tak jak w Spittelau miasto dogadało się z artystą, tak tutaj Rybnik dogaduje się z energetyką i przemysłem: część autobusów, stacja wodoru, a w tle Centrum Zielonej Energii, które ma docelowo produkować własny wodór dla miasta. Jeśli zrealizują wszystkie plany, Rybnik będzie dysponował ponad 30 wodorowymi autobusami, a „wodorowce” będą stanowiły prawie połowę całego taboru Komunikacji Miejskiej. 

Brzmi jak liczby z raportu, ale w praktyce oznacza to coś bardzo prostego: mniej spalin na ulicach, mniej hałasu, realny krok w stronę miasta, które oddycha lżej.

Wodorowy autobus NesoBus podczas serwisu technicznego w Rybniku

Spittelau, CEETe, Rybnik: trzy historie jednej transformacji

W Wiedniu patrzyłem na Spittelau, gdzie ogień zamienia śmieci w ciepło, a komin staje się rzeźbą. W Ostrawie, w CEETe, widziałem naukowców, którzy pod mikroskopem rozkładają energię na czynniki pierwsze: wodór, plazmę, mikrosieci. 

W Rybniku patrzę na zwykły miejski autobus, który jednak jest efektem tej samej opowieści: o miastach, które próbują żyć inaczej. Spittelau pokazało mi, że nawet komin może być piękny. CEETe pokazało, że region ciężkiego przemysłu może przepisać swoją przyszłość, używając nauki zamiast farby. Rybnik pokazuje, że codzienny autobus linii miejskiej może stać się symbolem zmiany. 

Nie ma tu złotej kuli na kominie, jest za to polski autobus, polska stacja wodoru i miasto, które zdecydowało się podjąć ryzyko bycia pierwszym.

Okiem Obiektywu w Rybniku - Wsparcie!

Kiedy wysiadam z wodorowego autobusu w Rybniku, nie mam przed sobą panoramy Wiednia ani futurystycznej hali pełnej plazmatronów. Mam zwykły przystanek, ludzi z zakupami, uczniów wracających ze szkoły, kierowcę, który macha ręką przez szybę. I może właśnie w tym jest największa siła tej historii - transformacja energetyczna przychodzi tu po cichu, nie z fajerwerkami, tylko z kolejnym rozkładem jazdy. Takie miejsca są solą moich podróży. Rybnik pokazuje, że ta cała wielka transformacja rozgrywa się także w autobusie, którym jedziemy do pracy. 

Jeśli lubisz takie opowieści z pogranicza technologii, ekologii i miejskiej odwagi, właśnie po to powstało „Okiem Obiektywu”. Możesz wesprzeć moją pracę i kolejne takie wyjazdy, stawiając mi wirtualną kawę: buycoffee.to/okiemobiektywu

A jeśli reprezentujesz miasto, region lub ciekawy projekt technologiczny i chcesz, żebym opowiedział Waszą historię w taki sposób, zapraszam do kontaktu, bo transformacja energetyczna to nie tylko normy, przetargi i wykresy, to też opowieści, dzięki którym zaczynamy wierzyć, że ta zmiana naprawdę ma sens: Oferta współpracy z miastami i regionami

Jeśli planujesz podróż do Rybnika (lub gdziekolwiek indziej!) i szukasz niszowych, ciekawych miejsc, skorzystaj z moich spersonalizowanych porad: Konsultacja podróżnicza.

13 lis 2025

CEETe w Ostrawie: Jak wodór, plazma i wiatr zmieniają węglowy region w laboratorium przyszłości

Wiedeń pachniał kawą i kasztanami. Tam, pod złotą kulą Spittelau, nauczyłem się, że spalarnia śmieci może być pełnoprawnym dziełem sztuki. Pisałem Wam o tym zresztą całkiem niedawno, możecie o tym przeczytać tutaj: Spittelau: Najpiękniejsza spalarnia świata, która ogrzewa Wiedeń. Odkryłem arcydzieło Hundertwassera.

Laboratorium termochemicznej konwersji w CEETe

Ostrava pachnie czymś zupełnie innym. W powietrzu unosi się lekko metaliczny posmak przemysłu i węgla, który przez dekady był królem tego regionu. A jednak, kiedy stanąłem przed budynkiem CEETe, czyli Centrum Energetických a Environmentálních Technologií, miałem nieodparte wrażenie, że ktoś przeniósł mnie o dwadzieścia lat w przyszłość.

Spittelau pokazywało, jak mądrze spalać to, co wyrzucamy. CEETe pokazuje, jak w ogóle przestać cokolwiek spalać.

Kosmiczny budynek w sercu dawnego regionu węgla

Budynek CEETe nie krzyczy kolorami, tak jak robił to projekt Hundertwassera w Wiedniu. Nie znajdziemy tu fantazyjnych spirali ani złotej kuli na kominie. Mimo to, cała konstrukcja wygląda jak coś, co uciekło z planu filmu science fiction i przypadkiem wylądowało na kampusie technicznej uczelni.

Mamy tu szklane fasady i zielone ściany pnące się ku górze. Dach, zamiast zwykłej papy, pokrywa ogród i pracujące bezgłośnie turbiny. Na fasadzie budynku naliczyłem 473 panele fotowoltaiczne, a na dachu pracuje 12 turbin wiatrowych.

To nie jest dekoracja. To są organy, przez które ten budynek oddycha energią - jakby ktoś zamienił fasadę w układ krwionośny. W Wiedniu patrzyłem na komin spalarni jak na rzeźbę. Tutaj patrzę na cały budynek jak na żywy organizm, który sam się zasila, sam sobą steruje i jednocześnie służy jako poligon doświadczalny dla naukowców.

Sterownia: miejsce, w którym energia ma swoją mapę

Wchodzimy do środka. Zamiast bunkra wypełnionego śmieciami, jak miało to miejsce w Spittelau, trafiam do pokoju, który wygląda jak centrum kontroli lotów NASA. Cała ściana ekranów, a na nich wykresy, strzałki, procenty i migoczące słupki.

Wejście do Wydziału Elektrotechniki i Informatyki VSB-TUOLogo VSB Technical University of Ostrava i CEETe na szklanej elewacji

Przewodnik tłumaczy, a ja patrzę na monitory jak na mapę pogody dla całego kampusu. Na jednym ekranie widać, ile prądu daje słońce, nawet w ten pochmurny dzień. Na drugim, co aktualnie robi wiatr. Na trzecim obserwujemy, jak zachowują się magazyny energii. W tle system monitoruje pobór mocy przez poszczególne budynki, laboratoria i stacje ładowania samochodów.

Nawet teraz, kiedy nie ma słońca, panele dają trochę mocy” - słyszę. System na bieżąco ładuje baterie, zasila budynki i samodzielnie decyduje, czy w danym momencie bardziej opłaca się pobrać energię z sieci, czy może lepiej zmagazynować nadwyżkę.

Fasada budynku CEETe pokryta panelami fotowoltaicznymi

To wszystko spina jedno, kluczowe słowo: Microgrid. To zdecentralizowany system zarządzania energią, który powstał tu we współpracy z firmą Schneider Electric.

W Wiedniu oglądałem, jak śmieci zamieniają się w ciepło dla 60 tysięcy mieszkań. W Ostrawie widzę, jak prąd z dachu, z turbin, z sieci i z magazynów tworzy jeden, inteligentny organizm. Organizm, który jeśli zajdzie taka potrzeba, może funkcjonować niemal jak małe, niezależne energetycznie miasto.

I nagle pada zdanie, które zapamiętam na długo: „Docelowo chcemy, żeby cały kampus, a potem część dzielnicy mogła działać jako jedna wspólnota energetyczna”.

Laboratorium termochemicznej konwersji w CEETe

Pomyślcie tylko. Tu, w regionie, gdzie kiedyś niepodzielnie rządziły kopalnie, teraz planuje się energetyczną samowystarczalność całej dzielnicy, pobliskiego szpitala, uczelni i sąsiednich osiedli.

Spittelau ogrzewa Wiedeń. CEETe uczy Ostravę, jak ogrzewać się samą.

REFRESH: region, który chce się przebudować

Za tym futurystycznym budynkiem stoi znacznie większa historia. To nie jest tylko samotna wyspa zaawansowanej technologii. To kluczowy element dużego projektu o nazwie REFRESH (Research Excellence for Region Sustainability and Hi-Tech Industries).

Sterownia systemu Microgrid w CEETe
Ekrany kontrolne systemu Microgrid w CEETe

Brzmi jak typowe hasło z unijnej prezentacji, ale kiedy słuchasz tutejszych naukowców, wszystko nabiera bardzo konkretnych kształtów. Projekt REFRESH ma pomóc przekształcić region morawsko-śląski z poprzemysłowego krajobrazu kominów w region zielony i inteligentny – miejsce, gdzie energetyka opiera się na technologiach niskoemisyjnych, cyfryzacji i nowych materiałach.

CEETe jest więc czymś w rodzaju centralnego laboratorium przebudowy całego regionu. W środku pracuje dziś 268 naukowców, zarówno z Czech, jak i z zagranicy. To nie jest mały zespół pracujący nad jednym grantem. To potężna fabryka pomysłów.

Laboratorium termochemicznej konwersji: pyroliza, kocioł i plazma

Z nowoczesnej, sterylnej sterowni przenosimy się do miejsca, które wygląda o wiele bardziej „przemysłowo”. Wszędzie plątanina rur, stalowe konstrukcje, izolacje i metalowe podesty. Gdyby nie tabliczki ostrzegawcze i nowoczesne czujniki, można by pomyśleć, że to zwykła kotłownia. Tyle że tutaj absolutnie nic nie jest „zwykłe”.

Moduły elektrolizerów w laboratorium technologii wodorowych CEETe
Instalacja wodorowa z czujnikami bezpieczeństwa w CEETe

To laboratorium termochemicznej konwersji. Miejsce, w którym naukowcy uczą się, jak rozkładać materiał na energię, niekoniecznie poprzez proste spalanie. Opowiadają nam o trzech głównych technologiach.

Pyroliza - ogień bez tlenu

W rogu hali stoją dwa reaktory pirolityczne. Jeden, większy, działa w trybie ciągłym. Drugi, mniejszy, to reaktor wsadowy, który pracownicy żartobliwie nazywają „garnkiem”.

Pyroliza to w uproszczeniu spalanie, ale bez spalania. Jak to możliwe? Do procesu nie dopuszcza się tlenu. Materiał nie widzi płomienia. Jest tylko ekstremalnie wysoka temperatura, od której cząsteczki materiału po prostu się rozpadają. Z tej termicznej ciszy wychodzą trzy produkty: gaz pirolityczny, olej oraz stały koks. Zanim jednak cokolwiek trafi do reaktora, przechodzi szczegółową analizę TGA (termograwimetryczną). To test, który sprawdza, w jakiej temperaturze materiał najszybciej traci masę. To tam kryje się optimum procesu, czyli temperatura, przy której najbardziej opłaca się go „rozebrać” na części.

Kocioł - domowy piec jako narzędzie badawcze

W Wiedniu patrzyłem na gigantyczne palenisko Spittelau przez grube szkło, za którym w ogniu znikało sześć ton śmieci na godzinę. Tutaj patrzę na coś, co wygląda jak zwykły, domowy kocioł. Z tą różnicą, że ktoś postawił go w całości na wadze.

Naukowiec opowiada, jak musieli go zmodyfikować. Kocioł ma teraz przezroczyste drzwiczki, a cała komora spalania jest naszpikowana termoparami. Każdy element podłączono do czujników ciśnienia i temperatury. Zasobnik paliwa, podajnik i cały układ są tak zbudowane, by można było błyskawicznie zmieniać rodzaj paliwa, tempo jego podawania i ilość dostarczanego tlenu.

Panel sterowania systemem chłodzenia lodową wodą – Siemens HMI

Wspomina też eksperyment, który brzmi jak anegdota, ale doskonale pokazuje, na czym polega prawdziwa nauka. „Mieliśmy świetne wyniki emisji. Wszystko wyglądało idealnie na wykresach. A potem otworzyliśmy drzwi do kotła i zobaczyliśmy, że nic się nie pali. Proces po prostu zgasł. Emisje były piękne, bo ogień nie istniał.

To właśnie wtedy narodził się pomysł na szklane drzwiczki i jeszcze gęstsze opomiarowanie całej instalacji. Na tablicy obok widzę ręcznie zapisane scenariusze testów: spalanie samej biomasy, współspalanie z innymi paliwami, różne warianty napowietrzenia. To trochę jak przepisy kulinarne, tylko zamiast smaku liczą się emisje, sprawność i stabilność płomienia.

Plazmowe zgazowanie - tam, gdzie zaczyna się science fiction

Na końcu sali stoi stalowy olbrzym, przy którym słowo „piec” brzmi jak zabytek z innej epoki. To reaktor plazmowy. W jego sercu pracują plazmatrony, czyli specjalne palniki, które tworzą potężny łuk elektryczny. Przez ten łuk przepływa gaz, najczęściej argon lub azot. W samym rdzeniu strumienia plazmy temperatura sięga 10 000°C.

Doświadczalny ogród dachowy – uprawa papryczek
Ogród dachowy przy instalacjach laboratoryjnych

W takiej temperaturze cząsteczki przestają przypominać cokolwiek, co znamy z codzienności. Wszystko rozkłada się na najprostsze możliwe składniki. W efekcie powstaje gaz syntezowy, który można potem wykorzystać energetycznie. W odróżnieniu od kotła czy nawet pyrolizy, tutaj nie ma żadnego problemu ze smołami czy innymi zanieczyszczeniami. Ekstremalna temperatura nie zostawia im żadnych szans.

Najciekawsze jest jednak to, że naukowcy nie ograniczają się do gazów obojętnych. Jak usłyszałem, coraz bardziej interesuje ich wykorzystanie pary wodnej jako medium. Dlaczego? Bo dzięki niej można znacząco zwiększyć udział wodoru w gazie wyjściowym. „Najbardziej fascynuje nas para wodna. Możemy nią podnieść udział wodoru w gazie przy wyjściu z reaktora” - to zdanie zapisałem w głowie grubą czcionką.

W Spittelau ogień był końcem drogi, ostatnim etapem dla odpadów. Tutaj ogień, w postaci plazmy, staje się narzędziem do budowania zupełnie nowego paliwa.

Laboratorium wodoru: gdzie bezpieczeństwo spotyka się z obsesją na punkcie czystości

Po hali pełnej ciężkich stalowych drzwi, rurociągów i reaktorów, przychodzi czas na coś, co brzmi bardzo niewinnie: laboratorium technologii wodorowych. W praktyce jest to miejsce, gdzie wodór traktuje się z takim szacunkiem i respektem, z jakim chirurg traktuje sterylność na sali operacyjnej.

Strefa upraw hydroponicznych – tablica z notatkami i datami wysiewu
Moduły hydroponiczne ziołowych upraw badawczych

Na wejściu widać tablice, zawory i okablowanie, ale najważniejsze są rzeczy, których na pierwszy rzut oka nie widać. W całym pomieszczeniu ukryte są czujniki wodoru, połączone z systemami awaryjnej wentylacji i automatycznymi wyłącznikami zasilania.

Progi bezpieczeństwa są ustawione bardzo nisko. Przy niższym stężeniu wodoru w powietrzu (10% dolnej granicy wybuchowości) system automatycznie włącza pełną wentylację. Przy wyższym (20%) natychmiast wyłącza wszystkie urządzenia i odcina prąd w laboratorium. „Dzięki temu możemy robić eksperymenty z wodorem tak, żeby każdy czuł się tutaj normalnie, a nie jak w strefie wysokiego ryzyka” - tłumaczy nasz przewodnik.

Żeby jednak dobrze robić wodór, trzeba zaczynać od wody. Ale nie takiej z kranu. W laboratorium pracuje zaawansowany system dejonizacji, który wytwarza wodę o przewodności poniżej 1 mikrosimensa. To woda czystsza niż destylowana. W magazynie mają jej około 1,6 metra sześciennego. Ta krystalicznie czysta ciecz trafia do obiegów chłodzenia oraz, co najważniejsze, do elektrolizerów, które rozkładają ją na wodór i tlen.

Ogniwa paliwowe i „masochistyczne” normy

Na kolejnym stanowisku widzimy coś, co wygląda jak duża, srebrna szafa. W środku znajduje się stos ogniw paliwowych PEM. To właśnie tutaj wodór, w odwrotnym procesie, zamienia się z powrotem w prąd elektryczny i ciepło.

To starszy model, ale wciąż działa. Kiedyś, dekadę temu, miał 8 kW mocy elektrycznej. Dziś, po latach pracy, naukowcy bezpiecznie użytkują go na poziomie 4-5 kW mocy, uzyskując dodatkowo 4-5 kW ciepła. Naukowiec wyciąga dla nas fizyczny fragment takiego ogniwa. To „kanapka” złożona z wielu warstw, z precyzyjnymi kanałami na wodór, powietrze i membraną, w której kryje się najcenniejszy składnik: katalizator platynowy.

Uprawa bazylii w systemie hydroponicznym

Kiedy rozmowa schodzi na temat czystości wodoru, ton naukowców zmienia się na bardziej gorzki, choć wciąż z lekkim uśmiechem. Istnieją bardzo rygorystyczne normy, które określają, ile w wodorze może być siarki, węglowodorów, tlenku węgla i innych zanieczyszczeń. Poziomy liczy się w PPB, czyli częściach na miliard.

Te normy są trochę masochistyczne” - pada w pewnym momencie. Nie dlatego, że ktoś wymyślił je złośliwie. Powód jest inny. Ich spełnienie wymaga gigantycznych inwestycji w aparaturę pomiarową. Wielu producentów wodoru nie jest w stanie nawet zmierzyć, czy mieści się w tych normach. A każda, nawet najmniejsza pomyłka i dostarczenie zanieczyszczonego wodoru, potrafi skrócić życie drogiego ogniwa paliwowego o całe lata, bezpowrotnie zatruwając katalizator.

To kolejny moment, w którym czujesz, że wodór to nie tylko paliwo przyszłości. To także paliwo wymagające absolutnej, laboratoryjnej dyscypliny.

Mikrosieć, miasto, przyszłość

Wracamy na chwilę do sterowni. Znowu patrzę na ekrany i intensywnie myślę o Wiedniu. Tam system ciepłowniczy miał 1200 kilometrów długości i opierał się na odpadach, geotermii, pompach ciepła i gazach odnawialnych. Manifest Wiednia był jasny: neutralność klimatyczna do 2040 roku.

Tutaj, w Ostrawie, manifest jest inny, ale równie klarowny. Region, który przez dziesięciolecia żył z węgla, ma stać się regionem zielonych technologii. Kampus uniwersytecki ma pełnić rolę poligonu doświadczalnego dla przyszłej energetyki. A centrum CEETe ma być mózgiem mikrosieci, która kiedyś, być może, obejmie całą dzielnicę.

Spittelau pokazało mi, że nawet komin może być piękny. CEETe pokazuje mi, że nawet region ciężkiego przemysłu może przemalować swoją przyszłość. I to nie farbą, lecz technologią.

Okiem Obiektywu w Ostrawie

Kiedy wychodzę z budynku CEETe, nie żegna mnie widok złotej kuli na kominie. Nie ma też romantycznej panoramy historycznego centrum, jak miało to miejsce w Wiedniu. Są za to pracujące turbiny na dachu, panele na fasadzie i zielona ściana pnąca się po budynku.

Jest też świadomość, że w środku, w tych wszystkich laboratoriach, ktoś naprawdę próbuje ratować świat, zaczynając od swojego własnego regionu.

Takie miejsca są solą moich podróży. Spittelau pokazało, że śmieci można zamienić w ciepło i sztukę. CEETe pokazuje, że energię można złapać z wiatru, słońca, wody i wodoru, a potem nauczyć ją inteligentnej współpracy z miastem.

Jeśli lubisz takie opowieści, które dzieją się na styku technologii, ekologii i ludzkiej odwagi w myśleniu, to właśnie po to powstało „Okiem Obiektywu”.

Możesz wesprzeć moją pracę i kolejne takie wyjazdy, stawiając mi wirtualną kawę na buycoffee.to/okiemobiektywu. A jeśli reprezentujesz miasto, region lub ciekawy projekt technologiczny i chcesz, żebym opowiedział Twoją historię, zapraszam do współpracy.

Bo transformacja energetyczna to nie tylko liczby, normy i wykresy. To też opowieści, które sprawiają, że zaczynamy wierzyć, iż ta cała transformacja naprawdę ma sens.