Okiem Obiektywu
KATALONIA

Odkryj ze mną Katalonię

Śladami Dalego i Gry o Tron

Od świata Salvadora Dalego po filmowe zaułki Girony. Odkryj ze mną ten niezwykły region!

Zobacz
ALBANIA

Kraina Orłów i Bunkrów

Przygoda tuż za rogiem

Wjedź kolejką na górę Dajti, odkryj historię zamku w Krui i poczuj tętniące życie Tirany.

Zobacz
KORFU

Niesamowita Wyspa

Nie tylko plaże i mity

Podążaj śladami Jamesa Bonda, odkryj polski akcent i znajdź najlepsze miejsca do podziwiania samolotów!

Zobacz
TOFIFEST 2025

Niepokorne kino w Toruniu

Gala, spotkania - ważne chwile

Relacje, zdjęcia i rozmowy z twórcami. Odkryj mój Tofifest!

Zobacz

Zobacz Mapę Okiem Obiektywu

Mapa podróży Okiem Obiektywu

Ostatnio na Blogu

9 lis 2025

Jak przeżyć na lodowcu? Sabina i Dawid Goły (GOPR) o błędach, które kosztują życie.

Są takie spotkania, które zostają w głowie na lata. Dla mnie jednym z nich był warsztat z Sabiną Lorenc-Goły i Dawidem Gołym z GOPR. Dziś wracam do ich najważniejszych lekcji.

Dawid Goły podczas prezentacji sprzętu wspinaczkowego

Rozmawialiśmy o marszu po lodowcu: od banalnych błędów po szybkie przejście do układu ratowniczego. To jest esencja pracy w górach: schematy wyćwiczone tak, by w momencie kryzysu działały jak odruch. Bo jak mówią Sabina i Dawid, ich celem jest uczyć jak wrócić do domu.

Chamonix i Mer de Glace - tam rodzi się pokora

Ich pierwsze alpejskie doświadczenia prowadzą prosto do kolebki alpinizmu: Chamonix i Mer de Glace. To największy lodowiec Francji, rozciągający się na ponad 7 kilometrów długości w masywie Mont Blanc, utworzony przez połączenie lodowców Géant i Leschaux. To właśnie tam śnieg, który z daleka wygląda jak "łatwa ścieżka", w mgnieniu oka potrafi zamienić niewinny spacer w brutalną lekcję pokory. Dziś ten lodowiec to także smutny symbol zmian klimatu, a tempo jego zaniku jest przerażające.

W naszej rozmowie padła też zagadkowa nazwa "Douon" - trudnego czterotysięcznika na granicy. Szybka weryfikacja tropów (dojazd od Rifugio Torino, nieczytelna linia zjazdów) prowadzi do jednego wniosku: to musiał być legendarny Dent du Géant (Ząb Giganta / Dente del Gigante, 4013 m) - skalna ikona granicznego rejonu między Francją i Włochami.

Jak iść? Czyli obalamy mity o lodowcowej linie

Przejdźmy do konkretów. Jakie odstępy trzymać na lodowcu? Wiele osób rzuci "20 metrów". Jak się okazuje, to nie jest żaden dogmat. W praktyce i na szkoleniach (np. Ortovox Safety Academy) dla zespołu dwuosobowego rekomenduje się raczej 15 do 18 metrów. Do tego dochodzą węzły hamujące na linie, jeśli zespół jest doświadczony i wie, jak z nich korzystać.

Ważniejsza od "magicznej liczby" jest konsekwencja i realny zapas liny na działania ratownicze.

Dawid Goły z GOPR podczas prezentacji sprzętu lodowcowegoDawid Goły prowadzi wykład o bezpieczeństwie w górach

A co z długością liny? Dawid słusznie wyśmiał dźwiganie pełnych 60 metrów "tylko na lodowiec". Owszem, 60 metrów daje więcej opcji ratowniczych (np. przy wyciąganiu przez nawis), ale jeśli planujemy czysty trawers lodowcowy, bez zjazdów, to często bilans zysków i strat (ciężar!) wygrywa. W wielu przypadkach lina 40–50 metrowa dla dwójki w zupełności wystarczy – pod warunkiem, że zespół nie planuje zjazdów, a teren jest bez dużych szczelin. W szkoleniach przewodnickich (np. ENSA, UIAA) przy trawersach lodowcowych często stosuje się krótsze odcinki, by ograniczyć ryzyko plątania i przyspieszyć działanie w razie upadku partnera.

Gdy partner wpada do szczeliny: Flaschenzug i TIBLOC

To jest sedno warsztatu. Co robisz, gdy partner znika pod śniegiem? Musisz działać jak automat. Pierwszy ruch: szybkie odwieszenie się i odciążenie partnera. Dopiero potem budujesz układ wyciągowy, czyli słynny "flaschenzug".

Sabina Lorenc-Goły uczy wiązania węzłów podczas warsztatu

W praktyce genialnie sprawdza się tu połączenie taśmy 120 lub 180 cm oraz przyrządu z przechwytem ruchu, jak np. Petzl Micro Traxion (który ma sprawność łożysk na poziomie 91%!).

W rozmowie padł też "t-block" - chodziło oczywiście o Petzl TIBLOC. To ultralekki blocker ratunkowy, ale trzeba z nim uważać. Producent ostrzega, że przy złym użyciu (np. złej średnicy liny lub szarpnięciu) jego ząbki mogą uszkodzić oplot. To sprzęt ratunkowy, nie do zabawy.

Najczęstsze błędy, które widzą instruktorzy GOPR

Na koniec Sabina i Dawid podzielili się tym, co widzą w górach najczęściej, a co mrozi krew w żyłach:

  • Złe wiązanie zespołów (albo kompletny brak związania na lodowcu)
  • Rutyna zamiast partnerstwa - brak wzajemnego „checku” sprzętu przed wejściem na lód.
  • Drobiazgi, które zabijają: kaptur na kask zakładany za późno, brak ochrony UV (nos potrafi się spalić „od środka”), złe ubranie przy długiej asekuracji.
  • Niewłaściwe użycie „żelastwa”, np. TIBLOC na linie dynamicznej pod dynamicznym obciążenie

Filozofia: Technika i Partnerstwo

Z całego tego spotkania w głowie zostało mi jedno, najmocniejsze zdanie Sabiny: "Wolałabym wrócić razem do domu niż w pojedynkę."

Prezentacja Dawida Gołego dla uczestników warsztatu

I o to w tym wszystkim chodzi. Najlepsza technika i najdroższy sprzęt bez uczciwego partnerstwa i nawyku wzajemnego sprawdzania są tylko teorią. W górach liczy się zespół.

Opowiedzmy Twoją historię!

Relacjonowanie spotkań z ludźmi, którzy uczą gór z pasją i szacunkiem, to fundament "Okiem Obiektywu". Jeśli sam organizujesz warsztat, konferencję, festiwal górski lub inne wydarzenie i potrzebujesz kogoś, kto opowie o nim w porywający sposób, zapraszam do współpracy.

A może masz surowy materiał ze swoich szkoleń lub wypraw i chcesz go zamienić w opowieść, która przyciągnie klientów? Sprawdź moją ofertę montażu filmów!

Jeśli takie merytoryczne materiały są Ci bliskie i chcesz, by powstawało ich więcej - możesz postawić mi wirtualną kawę na Zrzutce. Dziękuję!

Inne miejsca warte odwiedzenia: MAPA

3 lis 2025

Spittelau: Najpiękniejsza spalarnia świata, która ogrzewa Wiedeń. Odkryłem arcydzieło Hundertwassera.

Wiedeń pachnie kawą i pieczonym kasztanem, ale jest w nim też zapach, którego nie czuć. To zapach ognia, który pali się w samym środku miasta - niewidzialny, czysty, ujarzmiony. Gdy wysiadłem przy stacji metra Spittelau, słońce odbijało się od złotej kuli na kominie tak mocno, że przez chwilę pomyślałem, jakby ktoś zawiesił na niebie dodatkowe słońce. W tej samej sekundzie wróciło zdanie, które słyszałem już wcześniej: to najpiękniejsza spalarnia świata.

Wjazd śmieciarek do spalarni Spittelau w Wiedniu, u podnóża kolorowej fasady Hundertwassera.

Ale słowo „spalarnia” nie pasuje do tego miejsca. To coś między rzeźbą a maszyną do ogrzewania marzeń. Między technologią a sztuką. Między światem inżynierów a światem malarzy, którzy nie potrafią rysować prosto.

Hundertwasser: sztuka zamiast komina

Kiedy podchodzisz bliżej, Spittelau wygląda jak coś, co wymknęło się z kart baśni. Falujące ściany, drzewa rosnące z dachów, kolumny w kolorach porzuconych przez logikę i odzyskanych przez intuicję. Nigdzie nie ma linii prostych. Każde okno wygląda jak gest - spontaniczny, emocjonalny, nie do powtórzenia. I nagle przypominasz sobie nazwisko: Hundertwasser. Człowiek, który malował spirale, a potem zamienił je w architekturę.

To on nadał Spittelau tożsamość. W latach osiemdziesiątych, po pożarze, Wiedeń mógł ten budynek zburzyć. Był przecież brzydki, przemysłowy, typowy dla epoki betonu i funkcjonalizmu. Ale burmistrz Helmut Zilk miał wtedy odwagę zaprosić artystę. Hundertwasser nie chciał - powiedział, że nie będzie ozdabiał „brudnego pieca”. Zgodził się dopiero wtedy, gdy miasto przyjęło jego trzy warunki: najlepsze możliwe filtry spalin, rozwój systemu selektywnej zbiórki odpadów i pełną wolność artystyczną.

Nie wziął za projekt ani szylinga.

Wnętrze czystego ognia: jak to działa?

Wchodzimy do środka. Bunkier - ogromna hala, w której powietrze drży od napięcia i ciężaru. Po jednej stronie ściana szkła, po drugiej wielki chwytak, który zanurza się w górze śmieci. W jednej chwili wyciąga sześć ton życia - wszystko, co Wiedeń wyrzucił. To, co było wczoraj obiadem, paczką z dostawy, pamiątką z koncertu, trafia tu, do przemysłowego serca miasta.

Autor na dachu Spittelau z widokiem na Wiedeń i charakterystyczny element instalacji.Autor na dachu spalarni Spittelau w Wiedniu z widokiem na złotą kulę w tle.

Georg, przewodnik, uśmiecha się. „Codziennie przyjeżdża tu dwieście śmieciarek. Rocznie to około 250 tysięcy ton odpadów. Wszystko, czego nie da się już odzyskać, idzie na ruszt. Ale to, co stąd wychodzi, to nie dym, tylko ciepło dla sześćdziesięciu tysięcy mieszkań.”

Patrzę na monitory w sterowni. Kolorowe linie pokazują temperaturę spalania - 850, 900, 1100 stopni. W piecu nie widać płomienia, tylko pulsujący blask. Ściany drżą, jakby w środku grała orkiestra. Każda nuta to kilowat energii, każda przerwa to chwila, gdy węgiel nie istnieje, a ciepło rodzi się ze śmieci.

Widok do wnętrza bunkra spalarni, gdzie gromadzone są odpady przed spaleniem.

Za halą zaczyna się inny świat - techniczny, chłodny, jak wnętrze laboratorium. Filtry, rury, zbiorniki. Georg prowadzi nas wąskimi korytarzami. „To jest filtr tkaninowy, coś jak Gore-Tex w wersji XXL. Spaliny mają tu 180 stopni. Po przejściu przez membrany zostaje głównie para. Pyły i popiół spadają do kontenerów, które jadą na specjalne składowisko w Niemczech. Nie możemy ich tu trzymać - są zbyt toksyczne.”

Za zakrętem widać kolejną konstrukcję - stalową wieżę, z której wydobywa się delikatna mgła. „To nasz prysznic” - mówi Georg. „Tyle że dla gazów.” Woda z wapnem rozpyla się w drobne kropelki, które łapią metale ciężkie i kwasy. W efekcie to, co na początku było trującym powietrzem, na końcu staje się czystą parą wodną.

Widok na elewację spalarni Spittelau z charakterystyczną złotą kulą na kominie.Zbliżenie na błękitny komin Spittelau zakończony złotą kulą.

Wychodzimy po schodach na górę. W tle szum - głęboki, rytmiczny, jak ocean w stalowym basenie. To turbina. Z każdego płomienia rodzi się para, z każdej pary prąd.

Wiedeń 2040: manifest neutralności

Na zewnątrz miasto toczy się swoim rytmem. Tramwaj przejeżdża obok, ludzie piją kawę w budkach, dzieci idą do szkoły. Żadne z nich nie wie, że właśnie obok ich stacji metra trwa nieustanna praca, która utrzymuje Wiedeń w cieple. System ciepłowniczy miasta ma już 1200 kilometrów długości - tyle, ile trasa z Wiednia do Paryża. Woda w głównych rurach ma około 130 stopni i ciśnienie 22 bary. Potem przez wymienniki trafia do mieszkań, gdzie oddaje ciepło i wraca do sieci, chłodniejsza, gotowa na kolejny cykl.

Fragment ogrodu na dachu Spittelau z widokiem na rośliny i mozaikową ścianę budynku.

Kiedy Georg opowiada o przyszłości, w jego głosie słychać dumę, ale też odpowiedzialność. „Dzisiaj czterdzieści procent domów w Wiedniu jest podłączonych do sieci ciepłowniczej. W 2040 roku ma być sześćdziesiąt. Wtedy nie będzie już gazu. Ciepło ma pochodzić z czterech źródeł - ćwierć z odpadów, ćwierć z geotermii, ćwierć z pomp ciepła i ćwierć z gazów odnawialnych. Całość ma być neutralna klimatycznie.”

To zdanie brzmi jak manifest.

Przy jednej z hal pokazują nam nową pompę ciepła - ogromne niebieskie urządzenie, które wykorzystuje energię z kondensatu po oczyszczaniu spalin. Temperatura tej wody to pięćdziesiąt stopni - za mało dla sieci. Pompa podbija ją do dziewięćdziesięciu i wprowadza z powrotem w obieg. „Jedna jednostka prądu daje nam cztery jednostki ciepła” - mówi inżynier. „Dzięki temu możemy ogrzać dodatkowych szesnaście tysięcy mieszkań. To energia, która kiedyś po prostu uciekała w powietrze.”

Obok, na ekranie, migają dane. Ciepło, prąd, ciśnienie, para. W liczbach widać życie miasta.

Złota kula po zmroku: symbol odwagi

Wieczorem wracam na zewnątrz, bo chcę zobaczyć to miejsce po zmroku. Niebo granatowe, powietrze gęste od wilgoci, a kula na kominie świeci jak księżyc. Elewacje ożywają w świetle - niebieskie pasy, czerwone łaty, złote płytki, wszystko drga. W górze widać zarysy drzew, które rosną na dachu, a z ich gałęzi spływa w dół delikatny cień.

Kolorowy element architektoniczny w kształcie kopuły na dachu spalarni Spittelau, w barwach czerwieni, błękitu i fioletu.Fragment kolorowej fasady Spittelau z niebieskimi panelami i charakterystyczną złotą kulą komina.

Patrzę na komin i myślę o tym, jak odważne było to wszystko w latach osiemdziesiątych. Zamiast ukryć przemysłowy obiekt, miasto wystawiło go na widok publiczny. Zamiast uciekać od śmieci, uczyniło z nich źródło ciepła i symbol odpowiedzialności. Dziś, kiedy mówimy o zielonej transformacji, Wiedeń pokazuje, że to nie tylko technologia, ale też kultura i estetyka.

Wiedeń jest miastem, które potrafiło pogodzić sztukę z inżynierią. Wystarczy popatrzeć na Spittelau, żeby to zrozumieć. Komin to nie tylko komin. To pomnik miejskiej odwagi, w którym Hundertwasser zostawił swoje spirale, a inżynierowie Wien Energie dopisali ciąg dalszy.

Dach Spittelau z alejką spacerową, złotymi kulami i widokiem na panoramę Wiednia.

Wchodząc pod złotą kulę, czujesz, że tu naprawdę wszystko ma sens: śmieci, które stają się energią, para, która zamienia się w światło, i sztuka, która nie odgradza się od fabryki, tylko ją ozdabia.

To nie jest opowieść o spalarni. To opowieść o mieście, które postanowiło, że nawet komin może być piękny.

Złota kula nad Wiedniem wciąż świeci. Nie dymem, lecz światłem. I może właśnie dlatego Wiedeń zimą jest tak ciepły.

Okiem Obiektywu w Wiedniu

Takie miejsca jak Spittelau to jest sól moich podróży. To dowód na to, że technologia może iść w parze ze sztuką, a odwaga w myśleniu zmienia całe miasta. To właśnie takie historie chcę Wam przywozić. Jeśli cenisz takie reportaże i chcesz wspierać moją pracę nad "Okiem Obiektywu", możesz postawić mi wirtualną kawę na Zrzutce.

A może sam planujesz wyjazd do Wiednia? Chcesz odkryć nie tylko Schönbrunn, ale też takie perły jak ta? Skorzystaj z moich konsultacji podróżniczych!

Ten reportaż to także doskonały przykład mojej oferty współpracy dla miast i regionów. Potrafię opowiadać o innowacjach, ekologii i technologii w sposób, który inspiruje. Zapraszam do kontaktu!

Inne miejsca warte odwiedzenia: MAPA

31 paź 2025

Ucieczka ze Stalagu i archeologia PRL-u. Niezwykłe tajemnice cmentarza na Łącznej w Toruniu.

Jest ostatni dzień października - niezwykły czas, tuż przed Dniem Wszystkich Świętych. Czas zadumy, palących się zniczy, ale też odkrywania śladów tych, którzy byli tu przed nami. Pamięć jest dla mnie kluczowa - to ona buduje tożsamość miejsca.

Ujęcie z drona pokazujące rozplanowanie ram grobowych na cmentarzu ewangelickim przy ul. Łącznej w Toruniu

Dziś chcę Cię zabrać w takie miejsce - pełne historii, przez dekady ukryte przed wzrokiem przechodniów, a jednak będące niemym świadkiem losów lewobrzeżnego Torunia. Chodź ze mną na ulicę Łączną 38, na Stawki.

Zdjęcia, które tu zobaczysz, zrobiłem już jakiś czas temu - w 2018 roku. Powstały w ramach niezwykłego wydarzenia "100 razy Toruń", gdzie stu fotografów odkrywało miasto na nowo, a mi w udziale przypadł właśnie ten owiany tajemnicą fragment lewobrzeża. Fotografie przeleżały w archiwum, czekając na odpowiedni moment.

I ten moment nadszedł teraz, napędzany nową, fascynującą opowieścią.

Historia, która sama prosiła o opowiedzenie

Cała ta historia wróciła do mnie z podwójną siłą niedawno, dzięki spotkaniu z Michałem Wiśniewskim, prezesem Stowarzyszenia Lapidaria. To ludzie, którzy od lat przywracają pamięć zapomnianym cmentarzom. Michał opowiedział o tym miejscu w tak barwny sposób, że poczułem, jakbym przeniósł się w czasie.

Zbliżenie kamiennej dekoracji nagrobnej z rozmytym, mglistym tłem cmentarza

A historia tego cmentarza - założonego prawdopodobnie dla osadników olęderskich gdzieś po 1723 roku - to gotowy scenariusz na film sensacyjny.

Tajemnica ucieczki ze Stalagu 13

Najbardziej poruszający wątek nie dotyczy nawet samego cmentarza, a tego, co działo się tuż obok niego. W czasie II wojny światowej w pobliżu cmentarza znajdował się niemiecki obóz jeniecki - Stalag XIII - dla żołnierzy alianckich.

Prezentacja mapy ucieczki ze stalagu i fragmentów historii cmentarza na Łącznej w Toruniu.

Michał Wiśniewski opowiedział historię jak z "Wielkiej Ucieczki". Dwóch jeńców - angielski sierżant Foster i kapral Capard - postanowiło uciec. Ich plan zakładał przedostanie się przez teren sąsiadujący z cmentarzem.

Niestety, podczas ucieczki złapano kaprala, który był słabszy fizycznie. Sierżant Foster, mimo że mógł uciekać dalej, sam się poddał. Stwierdził: "jak mamy umrzeć, to umieramy razem". Obaj trafili do obozu koncentracyjnego. Kapral zmarł.

Sierżant Foster cudem przeżył wojnę. I po 1945 roku namalował tę niesamowitą mapę - dokładny plan ich drogi ucieczki. Widać na niej, jak przeciskali się obok budynków wojskowych (istniejących do dziś) i szli wzdłuż płotu cmentarza.

Co ciekawe, w czasie wojny cmentarz był otoczony zasiekami, a fragment ulicy Łącznej nosił nazwę Cmentarnej (Cymentalna).

"Stajnia Augiasza" i "Archeologia PRL-u"

Po 1945 roku nadeszło zapomnienie. A potem - dewastacja.

"Stajnia Augiasza" to mało powiedziane. Michał bez owijania w bawełnę nazwał to "zarośniętą kloaką". Jeden z mieszkańców, który nabył gospodarstwo obok w latach 70., opowiadał, że poprzedni właściciel zrobił sobie w ogrodzeniu prywatne przejście na cmentarz, który traktował jak śmietnisko.

Fragment płyty nagrobnej z motywem serca, kotwicy i krzyża oraz liści palmowych na cmentarzu ewangelickim w ToruniuPrzewrócona kamienna płyta z niemieckim napisem leżąca wśród wyschniętych traw na dawnym cmentarzu ewangelickim

I to nie byle jakie. Wolontariusze podczas prac znajdowali tam nie tylko ludzkie kości. Znajdowali mnóstwo kości świń, krów i kur. Wyglądało to, jakby ktoś intencjonalnie zrobił tam sobie składowisko padłego bydła.

Prace porządkowe to była, jak ujął to Michał, "archeologia PRL-u" - buteleczki, flakoniki po perfumach, śmieci z lat 70., 80. i 90., wszystko wrzucone między groby.

Przez dekady miejsce to zarastał bluszcz. Wikipedia wspomina nawet o legendzie związanej z majorem Henrykiem Rochnińskim, który słysząc plotkę, że pochowano tam jakiegoś generała, w 2009 roku wziął żołnierzy z pobliskiej jednostki, by "wykosić" cmentarz. Generała nie znalazł, więc prace porzucono. A bluszcz - jak to bluszc z - odrósł dwa razy grubszy.

Tytaniczna praca i niezwykłe odkrycie

Dopiero tytaniczna praca wolontariuszy ze Stowarzyszenia Lapidaria, Stowarzyszenia Stawki i Zespołu Szkół nr 34 przyniosła efekty.

Kiedy zaczynali, oficjalna ewidencja (z 1994 roku) mówiła o 27 nagrobkach. Tyle było widać w chaszczach. Po latach odkrzaczania, kopania i usuwania ton śmieci, doliczono się ponad 120 śladów pochówków!

Odkryli też coś niezwykle poruszającego - w południowo-zachodniej części cmentarza natrafili na osobną kwaterę dziecięcą, z co najmniej 40 małymi nagrobkami.

Kolejne zdjęcie lotnicze z wyraźnymi rzędami i pustymi ramami grobowymi na dawnym cmentarzuPrzewrócona kamienna płyta z niemieckim napisem leżąca wśród wyschniętych traw na dawnym cmentarzu ewangelickim

Dzięki współpracy z miastem, na cmentarz trafiła minikoparka. A operator maszyny, pan Witkowski, okazał się "złotym człowiekiem" - za każdym razem, gdy jego łopata "poczuła" coś twardego, zatrzymywał pracę, dając sygnał wolontariuszom.

Efekt? Udało się posklejać 24 niemal kompletnie potłuczone tablice nagrobne. Dziś są zdeponowane i czekają na specjalne stojaki, by wrócić na swoje miejsce. Na wielu z nich powtarza się sygnatura Augusta Irmera - lokalnego kamieniarza z przełomu wieków.

Mniejsze fragmenty zebrano w tzw. lapidarium. I tu kolejna anegdota ze spotkania - Michał z uśmiechem opowiadał, że wykonawca wybrany przez miasto zalał je "pseudotynkiem", przez co wygląda, jak wygląda. Ale jest. I świadczy o historii.

W takich chwilach czuję, że fotografia to coś więcej niż zdjęcia - to misja opowiadania historii, które inaczej przepadłyby na zawsze. To zresztą nie jedyna zapomniana nekropolia w tej części miasta. Opisywałem już także nowy cmentarz ewangelicki na Podgórzu, którego historia jest równie fascynująca.

Historie takie jak ta napędzają mnie do dalszych poszukiwań. Jeśli chcesz zobaczyć więcej takich opowieści, nie tylko w formie pisanej, zapraszam na mój kanał YouTube - dążę 4000 godzin oglądania, by móc dalej rozwijać te projekty i pokazywać Ci nieodkryte zakątki!

Tworzenie tych materiałów - reportaży, filmów i artykułów - to setki godzin pracy w terenie i przy komputerze. Jeśli doceniasz odkrywanie takich zapomnianych perełek i chcesz wesprzeć kolejne wyprawy, możesz postawić mi wirtualną kawę przez Zrzutkę. Każde wsparcie pomaga w finansowaniu nowych projektów.

A może planujesz własną podróż śladami niszowych zabytków i lokalnej historii? Chętnie pomogę w jej zaplanowaniu podczas konsultacji podróżniczej.

Zostawiam Cię z tą historią. Pamiętajmy o tych, którzy byli przed nami.

29 paź 2025

Gdzie Echa Przeszłości Spotykają Żywą Wiarę: Moje Spotkanie z Polskim Rodzimowierstwem

Wiecie doskonale, że serce Okiem Obiektywu bije najmocniej tam, gdzie czuć ducha historii. Uwielbiam stąpać po starych kamieniach, dotykać murów warowni i szukać w krajobrazie śladów dawnych opowieści. Zazwyczaj są to jednak echa - ciche wspomnienia po ludziach i wierzeniach, które dawno przeminęły.

Profesor Piotr Grochowski podczas spotkania autorskiego na UMK w Toruniu

A co, jeśli Wam powiem, że ta najstarsza, przedchrześcijańska wiara naszych przodków wcale nie umarła? Co więcej ma się całkiem dobrze, rozwija się i jest świadomym, nowoczesnym wyborem tysięcy Polaków.

Miałem niesamowitą przyjemność uczestniczyć w Toruniu, na naszym UMK, w spotkaniu z prof. Piotrem Grochowskim, etnologiem i autorem przełomowej książki "Polskie Rodzimowierstwo". I powiem Wam jedno to, co usłyszałem, było dla mnie, jak to ujął sam profesor, "szokiem poznawczym".

To nie jest wpis o historii. To jest wpis o ludziach, którzy żyją tu i teraz.

"Szok poznawczy" - Kiedy folklor staje się wiarą

Profesor Grochowski opowiedział, jak sam "trafił" na ten temat. Pojechał ze studentami na Święto Stado do Owidza, myśląc, że zobaczy zwykły festyn. A zobaczył coś zupełnie innego. Zobaczył, że pieśni ludowe, tradycyjne obrzędy i zwyczaje, które on sam badał przez lata jako folklorysta, są tam traktowane śmiertelnie poważnie. Że są autentycznym rytuałem religijnym.

Dyskusja o rodzimowierstwie w ramach cyklu wydarzeń UMK

To nie była zabawa. To była wiara.

Okazało się, że środowisko rodzimowiercze w Polsce, wbrew stereotypom o "hermetycznej sekcie", jest niezwykle otwarte na rozmowę i badania. A to, co mają do powiedzenia, kompletnie burzy potoczne wyobrażenia.

Mit pierwszy: "Pogaństwo" i "Neopogaństwo"

Zacznijmy od słów. Profesor mocno podkreślił, że terminy "poganizm" czy "neopoganizm" są problematyczne. To pojęcia stworzone przez chrześcijaństwo, historycznie nacechowane negatywnie, wręcz obraźliwie.

Wyznawcy wolą nazywać się Rodzimowiercami. To wiara rodzima - wyrosła z tej ziemi, stąd.

Mit drugi: To nie jest rekonstrukcja

To było dla mnie najważniejsze. Czym rodzimowierca różni się od rekonstruktora, których często spotykamy na festynach?

Spotkanie z prof. Grochowskim na UMK, z publicznością

Profesor postawił sprawę jasno:

  • Rekonstrukcja to "teatr". Ma podział na aktorów i widzów. Jej celem jest edukacja, zabawa, odtworzenie historii. Nikt nie zakłada, że bogowie naprawdę istnieją.
  • Rodzimowierstwo to "rytuał". Nie ma widzów, są tylko uczestnicy. Celem jest nawiązanie realnej relacji ze sferą sacrum. Rodzimowiercy wierzą w istnienie bogów i w to, że obrzęd ma realną moc sprawczą.

Co ciekawe, te światy się przenikają. Wielu dzisiejszych rodzimowierców zaczynało jako rekonstruktorzy. Ale w pewnym momencie "teatr" przestał im wystarczać. Poczuli, że za tymi gestami i słowami kryje się autentyczna duchowość.

Mit trzeci (i najważniejszy): To nie "Turbosłowianie"

Jeśli siedzicie trochę w internecie, na pewno trafiliście na fantastyczne teorie o "Wielkiej Lechii" - potężnym imperium Słowian, które rządziło światem.

I tu niespodzianka: prof. Grochowski stwierdził, że rodzimowiercy są jednymi z największych wrogów "turbosłowian". Dlaczego?

Bo współczesne rodzimowierstwo, w swoim głównym nurcie, z ogromnym szacunkiem podchodzi do nauki. Opiera się na rzetelnych badaniach archeologicznych, etnograficznych, historycznych i językoznawczych. To mozolna próba odtworzenia tej wiary jak najbliżej naukowych hipotez.

"Turbosłowianie" to z kolei czysta pseudonauka, fantazje i odrzucenie jakichkolwiek źródeł. Rodzimowiercy stoją po drugiej stronie tej barykady.

"Naszą świętą księgą jest Natura"

Więc w co wierzą rodzimowiercy? Profesor przytoczył genialne zdanie jednego ze swoich rozmówców: "Naszą świętą księgą jest Natura".

To jest sedno. Rodzimowierstwo to religia naturalna, w opozycji do religii objawionych (jak chrześcijaństwo czy islam).

  • Nie ma tu jednego proroka.
  • Nie ma jednej, świętej księgi, która zawiera całą prawdę.
  • Prawdy wiary i cała teologia wynikają z obserwacji przyrody.

Cykl pór roku, cykl wegetacyjny, ruch słońca - to dyktuje rytm świąt. Natura nie jest tylko tłem dla religii. Ona jest sacrum.

Dlatego cztery główne święta wyznaczają punkty przesileń i równonocy: Jare Gody (wiosna), Kupała (lato), Plony (jesień) i Szczodre Gody (zima). A do tego dochodzi absolutnie kluczowy element - Dziady, czyli kult przodków. Wiara w to, że ze zmarłymi utrzymujemy stały kontakt, jest fundamentem.

Słuchając o tym, jak kluczowe jest otoczenie, ogień i odosobnienie, natychmiast pomyślałem o moich własnych wędrówkach, także tu, na Kujawach. O tych wszystkich potężnych, naturalnych "świątyniach", które wciąż możemy odwiedzać.

Miejsca takie jak Grodzisko w Rzęczkowie, wzniesione na strategicznej krawędzi pradoliny Wisły, czy tajemniczy, leśny Wąwóz w Leszczu, to idealne przykłady tego, jak nierozerwalnie nasi przodkowie łączyli wiarę, obronność i krajobraz. To nie są "tylko" zabytki archeologiczne. To ślady duchowości, która - jak się okazuje - wciąż żyje.

Mit czwarty: Nacjonalizm i polityka

A co z tym ciężkim stereotypem, który łączy rodzimowierstwo ze skrajną prawicą i nacjonalizmem?

Profesor Grochowski uczciwie przyznał, że w latach 90. ruch faktycznie był pęknięty. Ale i to kluczowa zmiana - około roku 2010 nastąpił przełom. Do ruchu napłynęła fala nowych, młodych wyznawców, którzy w ogóle nie byli zainteresowani polityką.

Książka „Polskie Rodzimowierstwo” Piotra Grochowskiego podczas premieryProfesor Grochowski podpisuje egzemplarz książki „Polskie Rodzimowierstwo”

Zdaniem profesora, dziś ten nacjonalistyczny stereotyp jest już nieaktualny. Oczywiście, jak w każdej grupie, poglądy są różne, ale główny nurt rodzimowierstwa skupia się na religii, obrzędach i duchowości. Kwestie polityczne zeszły na margines lub stały się prywatną sprawą każdego wyznawcy.

Kim są dzisiejsi rodzimowiercy?

To nie są kosmici. To ludzie tacy jak my.

  • Wiek: Trzon grupy to nie nastolatki, ale ludzie "w wieku średnim" - głównie między 30. a 40. rokiem życia.
  • Płeć: W latach 90. dominowali mężczyźni. Dziś jest pełne zrównoważenie. Co więcej, kobiety odgrywają kluczowe role, są kapłankami (żerczyniami) i liderkami grup.
  • Liczby: To nie jest garstka zapaleńców. W Spisie Powszechnym z 2021 roku przynależność do rodzimowierstwa zadeklarowało ok. 4000 osób. A realna liczba jest prawdopodobnie wyższa.

Religia z wyboru

I to jest dla mnie najmocniejsza konkluzja z tego spotkania.

Żyjemy w czasach, w których wszystko wybieramy - partnerów, studia, zawód. Wybieramy też religię. Jak ujął to profesor, cytując Giddensa: "Nie ma wyboru, trzeba wybierać".

Polskie rodzimowierstwo nie jest tradycją, która po prostu przetrwała w jakiejś rodzinie od tysiąca lat. To jest świadomy, intelektualny i duchowy wybór współczesnych, wykształconych ludzi. Ludzi, którzy w XXI wieku odnaleźli swoją ścieżkę nie w objawionych księgach, ale w rytmie natury, szacunku dla przodków i w krajobrazie, po którym sami stąpamy.

Dla mnie, jako kogoś, kto nieustannie szuka "genius loci", to było niesamowicie inspirujące spotkanie. Pokazało, że echa przeszłości, które tak lubię tropić, dla niektórych są wciąż żywym, donośnym głosem.

A jakie są Wasze przemyślenia? Spotkaliście się kiedyś z tym zjawiskiem? Dajcie znać w komentarzach, dyskusja pod takimi tematami jest zawsze najciekawsza!

Jeśli chcecie wesprzeć moje podróże - te małe i te duże - i powstawanie kolejnych merytorycznych tekstów i filmów, możecie postawić mi wirtualną kawę na Zrzutka.pl. A jeśli sami potrzebujecie pomocy w zaplanowaniu wyprawy śladami historii, zapraszam na moje Konsultacje Podróżnicze.

Do zobaczenia na szlaku!