Okiem Obiektywu
KATALONIA

Odkryj ze mną Katalonię

Śladami Dalego i Gry o Tron

Od świata Salvadora Dalego po filmowe zaułki Girony. Odkryj ze mną ten niezwykły region!

Zobacz
ALBANIA

Kraina Orłów i Bunkrów

Przygoda tuż za rogiem

Wjedź kolejką na górę Dajti, odkryj historię zamku w Krui i poczuj tętniące życie Tirany.

Zobacz
KORFU

Niesamowita Wyspa

Nie tylko plaże i mity

Podążaj śladami Jamesa Bonda, odkryj polski akcent i znajdź najlepsze miejsca do podziwiania samolotów!

Zobacz
TOFIFEST 2025

Niepokorne kino w Toruniu

Gala, spotkania - ważne chwile

Relacje, zdjęcia i rozmowy z twórcami. Odkryj mój Tofifest!

Zobacz

Zobacz Mapę Okiem Obiektywu

Mapa podróży Okiem Obiektywu

Ostatnio na Blogu

26 lis 2025

Dom Dobry - to nie jest film, to terapia narodowa. Relacja ze spotkania z twórcami.

Toruń, 25 listopada 2025 roku. Wieczór w Akademickim Centrum Kultury i Sztuki "Od Nowa", który na długo zostanie w mojej pamięci. Ale zanim opowiem Wam o tym, co działo się na scenie, muszę zacząć od osobistego wyznania. Od czegoś, co sprawiło, że ten wieczór przeżyłem inaczej niż większość widzów na sali.

Twórcy filmu Dom Dobry siedzący na scenie podczas panelu dyskusyjnego w Od Nowie

Nie obejrzałem tego filmu. Wytrzymałem minutę.

Przez 5 lat byłem pracownikiem socjalnym. Pracowałem w jednej z najtrudniejszych dzielnic Torunia. Na co dzień stykałem się z przemocą w rodzinie - tą fizyczną, psychiczną, wymierzoną w kobiety, ale i w te najbardziej bezbronne istoty - w dzieci. Widziałem z bliska alkoholizm, wykluczenie, bezradność i ból, który trudno opisać słowami. I choć człowiek w takich warunkach staje się specjalistą od ludzkich dramatów, to jednocześnie w środku kruszeje kawałek po kawałku.

Choć od tamtego czasu minęły niemal dwie dekady, pewne drzwi w głowie trudno zamknąć na klucz. Moja wrażliwość i empatia pozostały nienaruszone, a może wręcz wyostrzyły się z czasem. Dziś po prostu nie jestem w stanie patrzeć na krzywdę drugiego człowieka - nawet jeśli jest to "tylko" fikcja fabularna na ekranie kinowym. Obrazy z przeszłości wracają zbyt szybko, zbyt intensywnie. I nawet najmocniejszy człowiek może poczuć, że ponownie stoi w drzwiach mieszkania, w którym cisza jest głośniejsza niż krzyk.

Mimo że nie byłem w stanie obejrzeć seansu, wiedziałem, że muszę być na spotkaniu z twórcami. Czułem, że dyskusja o „Domu Dobrym” wykracza daleko poza ramy zwykłego eventu filmowego. Że to będzie nie tylko rozmowa o produkcji, ale i o doświadczeniu tysięcy kobiet oraz dzieci - o historii, która wciąż, niestety, nie jest historią zamkniętą. I nie myliłem się. To była głęboka, bolesna, ale i oczyszczająca rozmowa o tym, co jako społeczeństwo zbyt często zamiatamy pod dywan.

Na scenie pojawili się: reżyser Wojciech Smarzowski, aktorki Agata Turkot i Agata Kulesza, producent Wojciech Gostomczyk oraz przedstawiciele organizacji pomocowych. To, co usłyszeliśmy, rzuca zupełnie nowe światło na proces powstawania filmu i jego społeczną misję. Każdy z gości wniósł do rozmowy własny ton - od twórczej analizy po osobiste świadectwa z pracy w terenie.

Wejście do głowy ofiary - nowa perspektywa Smarzowskiego

Wojciech Smarzowski przyzwyczaił nas do mocnego, naturalistycznego kina, które nie ucieka od brutalnej prawdy. Jednak w „Domu Dobrym” poszedł o krok dalej, decydując się na zabieg formalny, który łamie realizm, by oddać prawdę emocjonalną. Jak sam przyznał podczas spotkania, kluczem było „wejście do głowy głównej bohaterki”. Nie pokazanie przemocy z zewnątrz, ale jej odczucie od środka.

Reżyser filmu Dom Dobry trzyma mikrofon i odpowiada na pytania podczas spotkania w ACKiS Od Nowa

Reżyser zdradził, że inspirował się rozmową z osobą, która powiedziała mu wprost: „Ty tego nie zrozumiesz, ale musisz spróbować, jeśli chcesz zrobić ten film”. To zdanie stało się dla niego punktem zwrotnym. Stąd nieliniowa narracja, zakrzywienia czasu i dwie alternatywne ścieżki fabularne - ta mroczna i ta jaśniejsza. To jakby oglądać emocje rozpisane na dwóch równoległych mapach. Co ciekawe, Smarzowski zauważył, że osoby, które w swoim życiu zamknęły temat przemocy, interpretują zakończenie filmu jako happy end. To dowód na to, jak potężnie ten obraz rezonuje z osobistymi doświadczeniami widzów i jak różnie można przeżywać te same bodźce.

Na planie kluczowe było poczucie bezpieczeństwa. Reżyser wyznał, że osobą, przy której czuje się najbezpieczniej w pracy, jest operator Tomek Szuchart. Ta chemia między twórcami przekłada się na ekran, gdzie każda klatka krzyczy emocjami, ale jednocześnie jest niesiona z ogromną wrażliwością w oku kamery.

Agata Turkot i cena prawdy

Rola Gośki to wyzwanie, które mogłoby przytłoczyć niejednego doświadczonego aktora. Agata Turkot opowiadała w Toruniu o gigantycznym zmęczeniu - fizycznym i psychicznym - jakie towarzyszyło jej podczas zdjęć. Jej słowa brzmiały jak wyznanie kogoś, kto naprawdę wszedł w czyjąś traumę, ale jednocześnie zrobił to z największą ostrożnością.

Agata Turkot siedzi na scenie w trakcie panelu o filmie Dom Dobry

- Nie wiedziałam, że mogę być tak zmęczona. Najpierw musiałam odpocząć, choroba, potem leżenie i nicnierobienie - mówiła aktorka. W jej głosie było słychać nie tylko zmęczenie, ale i pewien rodzaj ulgi, że udało się wyjść z tej roli w jednym kawałku.

Kluczowa w jej pracy była „higiena” zawodu. Współpracując z coacherką aktorską, Anią Skrupą, uczyła się metody „chowania się za postacią”, stawiania wyraźnej granicy między sobą a graną bohaterką. To fascynujące spojrzenie na warsztat aktorski, gdzie sztuka nie polega na zniszczeniu siebie, ale na bezpiecznym „pożyczeniu” emocji. Turkot podkreślała, że dla niej to właśnie ta jaśniejsza ścieżka fabularna była wiodąca, co pozwoliło jej przetrwać mrok tej historii i dało jej psychiczny oddech między kolejnymi ujęciami.

Agata Kulesza: Zrozumieć, nie usprawiedliwiać

Niezwykle poruszający był wątek Matki, w którą wcieliła się Agata Kulesza. Aktorka, znana z genialnych analiz psychologicznych swoich postaci, postawiła sprawę jasno: jej celem nie jest obrona postaci, ale zrozumienie jej motywacji. I z tej perspektywy jej rola nabiera jeszcze większej głębi.

- Obrona i zrozumienie to dwie różne rzeczy - punktowała Kulesza, a sala niemal automatycznie ucichła. W tym zdaniu było coś więcej niż analiza postaci - była to prawda o wielu relacjach rodzinnych.

Agata Kulesza słucha pytania ze sceny podczas spotkania o filmie Dom Dobry w Od Nowie

Matka w „Domu Dobrym” to pejzaż, tło, które pozwala zrozumieć, dlaczego główna bohaterka była podatna na przemoc, dlaczego nie zauważyła pierwszych „czerwonych flag”. Kulesza zwróciła uwagę na przemoc, która nie zostawia siniaków, ale dewastuje psychikę: wieczne niezadowolenie, słowa „nic ci nie wyszło”, szantaże emocjonalne, migreny używane jako narzędzie kontroli, drobne, ale powtarzające się gesty obwiniania.

- To też jest przemoc - mówiła aktorka, zmuszając nas wszystkich do refleksji. Ilu z nas, wychodząc z kina, pomyśli: „ja też tak robię”? To siła tego filmu - pozwala przejrzeć się w nim nawet tym, u których w domu nikt nikogo nie bije. To lustro niewygodne, ale konieczne.

Koniec ze stereotypem „patologii

Wojciech Smarzowski i Wojciech Gostomczyk (producent) mocno podkreślali chęć zerwania ze stereotypem przemocy domowej kojarzonej z alkoholem i biedą. Chcieli pokazać, że zło nie ma jednego adresu.

Reżyser filmu Dom Dobry trzyma mikrofon i udziela odpowiedzi podczas panelu w ACKiS Od Nowa

- Zrobiłem „Dom zły”, gdzie Dziabas uderzył Dziabasową (...) ale nikt nie zwrócił uwagi, że była tam przemoc, bo co? Po pijaku poniosło - wspominał Smarzowski. Ten cytat wybrzmiał jak diagnoza całego społeczeństwa, które zbyt często usprawiedliwia zło, jeśli wpisuje się w znany schemat.

W „Domu Dobrym” sprawca jest trzeźwy. Dom jest „normalny”, standardowy, poprawny. To właśnie jest najbardziej przerażające - zło, które czai się za fasadą elegancji, inteligencji i sukcesu. To film o przemocy w białych rękawiczkach, która może dotyczyć każdego z nas, naszych sąsiadów, przyjaciół, ludzi, którzy „nie wyglądają” na sprawców ani ofiary.

Film małych miast i wielkich zmian

Najbardziej budującym aspektem spotkania była rozmowa o społecznym odbiorze filmu. Początkowe obawy dystrybutorów („nikt nie będzie chciał oglądać, jak facet leje babę przez pół filmu”) okazały się bezpodstawne. Film obejrzało już około 2 milionów widzów! To ogromna liczba jak na temat tak trudny i wymagający.

Marcin, rzecznik, użył określenia „film małych miast”. To właśnie w mniejszych ośrodkach, gdzie anonimowość jest mniejsza, a wstyd większy, ludzie masowo ruszyli do kin. Film stał się katalizatorem zmian. Powstała mapa pomocy stworzona przez Fundację Czas Kobiet - narzędzie, które realnie ratuje życie, wskazując najbliższe punkty wsparcia. I choć to „tylko film”, jego skutki są jak fale na wodzie - idą dalej, niż moglibyśmy przypuszczać.

- Kiedyś sztuka była po coś. Ten film znowu jest po coś - podsumowano ze sceny. I trudno się z tym nie zgodzić. Takie dzieła przypominają nam, że kino to nie tylko rozrywka, ale także narzędzie zmiany społecznej.

Magia miejsca

Nie bez znaczenia jest miejsce, w którym odbyła się ta dyskusja. Toruńska „Od Nowa” to legenda. To tutaj kultura spotyka się z zaangażowaniem społecznym, a studencki klimat miesza się z powagą najważniejszych tematów współczesności. Organizacja wydarzenia stała na najwyższym poziomie, tworząc bezpieczną przestrzeń do tak trudnej rozmowy. Atmosfera była niezwykła - jednocześnie intymna i pełna uważności.

Twórcy filmu Dom Dobry odbierają kwiaty podczas zakończenia spotkania w Od Nowie

Jeżeli jesteście w Toruniu, koniecznie sprawdzajcie repertuar tego miejsca. To serce kulturalne uniwersytetu i miasta, gdzie dzieją się rzeczy ważne. Więcej o ich działalności dowiecie się bezpośrednio na ich stronie: ACKiS Od Nowa.

Podsumowanie

Dom Dobry” to nie jest łatwy seans. To film, który boli. Ale jest to ból, który leczy, bo wyciąga na światło dzienne to, co ukryte - nie tylko w domach, ale i w nas samych. Dziękuję twórcom za odwagę, a organizatorom za możliwość uczestniczenia w tym spotkaniu. Ten wieczór nie był prosty, ale był potrzebny.

Jeśli czujecie, że ten temat Was dotyczy, pamiętajcie - nie jesteście sami. Są ludzie i organizacje gotowe pomóc. A jeśli po prostu szukacie dobrego, mądrego kina - idźcie na ten film. To lekcja empatii, której wszyscy potrzebujemy, niezależnie od tego, czy temat przemocy dotknął nas bezpośrednio.


Partner filmu: Samorząd Województwa Kujawsko-Pomorskiego
Wsparcie: Fundusz Filmowy Kujawy Pomorze
Projekt realizowany w ramach: „Kujawy+Pomorze - promocja potencjału gospodarczego regionu - edycja III”

Podoba Ci się to, co robię? Tworzenie takich relacji wymaga czasu i energii. Jeśli chcesz wesprzeć moje działania i rozwój bloga, możesz postawić mi wirtualną kawę: buycoffee.to/okiemobiektywu

Organizujesz wydarzenie kulturalne i zależy Ci na patronacie medialnym? Sprawdź moją ofertę: Patronat Medialny Okiem Obiektywu

24 lis 2025

GENTEC: Miejsce, w którym energia bierze głęboki oddech. Reportaż z serca kogeneracji.

Kiedy kilka miesięcy temu oglądałem w Wiedniu Spittelau - tę nieprawdopodobną, kolorową elektrociepłownię, którą Friedensreich Hundertwasser zamienił w żywe dzieło sztuki - myślałem, że w energetyce nic już mnie tak nie zaskoczy. Potem odwiedziłem CEETe w Ostrawie, gdzie inżynierowie pokazali mi przyszłość wodorowych mikrosieci. W Rybniku z kolei wsiadłem do wodorowego autobusu, który brzmiał jak tramwaj i pachniał przyszłością. I właśnie wtedy padło hasło: „Musisz zobaczyć Gentec.

Jednostki kogeneracyjne Gentec KEG MNG 500 gotowe do wysyłki.

Wyprawa do źródła precyzji

Kilka godzin później jechałem w stronę czeskiego Brna, nie wiedząc jeszcze, że zobaczę jedno z tych miejsc, w których technologia ma puls. Gentec mieści się w spokojniejszej, przemysłowej części regionu, gdzie hale wyglądają podobnie - aż do momentu, w którym wchodzisz do środka. Zamiast ciężkich zapachów i hałaśliwej produkcji witają mnie czyste korytarze, stal, uporządkowane przewody, elektronika, a nad tym wszystkim inżynierowie pracujący w rytmie, który przypomina trochę orkiestrę. „My jesteśmy w Brnie - mamy kilka córek a teraz aktywnie dostarczamy jednostki do Stanów, Kanady, Włoch, na Ukrainę. I pierwszą do Polski” - słyszę już na wejściu od jednego z prowadzących. Co tu właściwie powstaje? Kogeneracja

Słowo, które brzmi jak wyjęte z podręcznika energetyki, ale w praktyce oznacza coś bardzo namacalnego: maszyny, które potrafią jednocześnie wytwarzać energię elektryczną i ciepło - z imponującą sprawnością, przekraczającą 90%. To urządzenia, które mogą pracować na gazie ziemnym, biogazie, LPG, a nawet - w pierwszych prototypach - na mieszankach z wodorem. I działają długo, stabilnie, spokojnie.

Technologia szyta na miarę

Gentec produkuje trzy podstawowe wersje jednostek kogeneracyjnych: na ramie (dla hal i miejsc o mniejszych wymaganiach), w obudowie akustycznej (do 80 dB) oraz w pełnych kontenerach, które mogą zejść do 70 dB w odległości 10 m. To właśnie te ostatnie, w grafitowo-czerwonych barwach z charakterystycznym logotypem, zobaczę później w hali montażowej. 

Kontenerowa jednostka kogeneracyjna Dordtech produkowana przez Gentec.

Wchodzimy do sali konferencyjnej. Na ekranie pojawia się pierwsze zdjęcie - niepozorne wnętrze urządzenia, potem kolejne: silniki MAN, agregaty, izolacje, układy sterowania, elementy montowane ręcznie, krok po kroku. „Każde urządzenie jest indywidualne. Tworzymy wszystko na projekt - parametry dobieramy z klientem. Nic nie jest z półki.” To zdanie zostaje ze mną na długo. W czasach masowej produkcji Gentec działa jak warsztat lutniczy, tylko zamiast skrzypiec tworzy zaawansowane systemy energetyczne.

Hala, która brzmi jak precyzja

Przechodzimy do części produkcyjnej. Z każdej strony stal, kolory przewodów, ciepło od izolowanych turbin, porządek, który wygląda jak narysowany linijką. Ktoś pokazuje mi silnik gazowy MTU. „Tu chcemy osiągnąć 2,5 megawata” - słyszę. A potem dodaje: „A te mniejsze mamy od 100 kW. Wszystko zależy od projektu.” Widziałem elektrociepłownie, turbiny i instalacje przemysłowe, ale tu po raz pierwszy miałem poczucie, że patrzę na energetykę w wersji „chamber music” - cichą, dokładną, wycyzelowaną. 

Inżynier Gentec przy silniku gazowym MTU w hali produkcyjnej.

W jednym miejscu - 25 osób. W drugim zakładzie - około 15. A jednak produkują urządzenia, które trafiają na całe kontynenty. Słyszę: „Pracujemy 12-14 godzin. Od 6 do 6.” I widać to w ich ruchach - precyzja, pewność, powtarzalność. Nie ma tu pośpiechu. Jest spokojny, stabilny rytm. Fabryka, która oddycha. Właśnie dlatego to miejsce zrobiło na mnie takie wrażenie: bo w świecie wielkiej energetyki ma w sobie coś bardzo ludzkiego.

Od Brna po Czerwonkę-Leszczyny

Gentec działa w Czechach, na Słowacji, ale to tylko baza. Z rozmów wynika, że dziś to firma realnie europejska i globalna: USA, Kanada, UK, Włochy, Ukraina. A teraz - pierwszy projekt w Polsce: 850 kW. Czerwonka-Leszczyny. I nagle wszystko się łączy: Rybnik, Ostrawa, Czerwonka. Małe punkty na mapie transformacji energetycznej Europy Środkowej. Dlaczego kogeneracja jest ważna? Materiał, który otrzymałem od Gentec, jasno to pokazuje: sprawność powyżej 90%, redukcja strat energetycznych, stabilność pracy nawet w trudnych warunkach, możliwość działania w trybie wyspowym i elastyczność paliwowa (gaz, biogaz, LPG, wodór w mieszankach). To technologia, która w Europie Zachodniej jest już standardem, a u nas dopiero zaczyna zaznaczać swoją obecność.

Ukraina: produkcja, która nabiera znaczenia

W jednej z hal stoi gotowy kontener kogeneracyjny. „W przyszłym tygodniu ekspedycja. Jedzie na Ukrainę.” Nie mogę zrobić zdjęcia ludziom, ale widzę na twarzach dumę. W „naszych” czasach energetyka nie jest już abstrakcją. To bezpieczeństwo. To realna pomoc. Kogeneracja nie ma tak spektakularnego wyglądu jak spalarnia Hundertwassera. Nie ma w sobie futurystycznego klimatu CEETe. Nie daje efektu „wow” jak wodorowy autobus. Ale kiedy patrzę na Gentec, mam wrażenie, że widzę rdzeń. To, co pod spodem. To, co działa, gdy inne technologie potrzebują stabilizacji. I jest w tym coś bardzo pięknego - ta cicha, stabilna praca, na której wszyscy polegamy. Jeśli chcesz zajrzeć do świata tej technologii bliżej, polecam ich stronę: GENTEC - Kogeneracja CHP.

Kontekst Okiem Obiektywu - Mapa zmian

W kontekście moich wcześniejszych materiałów - Gentec to kolejny element tej samej układanki, którą obserwuję od miesięcy. W Wiedniu transformacja oparta na spalaniu odpadów i sztuce (Spittelau), w Ostrawie - na badaniach nad wodorem, plazmą i mikrosieciami (CEETe), w Rybniku - na zeroemisyjnym transporcie (Rybnik i NesoBus), a tutaj, w Gentec - na precyzyjnych urządzeniach, które będą stabilizować system energetyczny.

Otwarte szafy elektryczne w jednostce kogeneracyjnej Gentec – przewody i moduły sterujące.Zbliżenie układu rur i zaworów w instalacji kogeneracyjnej Gentec.

Po co ja właściwie tam jeżdżę? Bo wierzę, że każda zmiana potrzebuje opowieści. A technologie - nawet te najbardziej złożone - potrzebują ludzkiego języka. Gentec pokazał mi coś, co trudno zobaczyć z zewnątrz: że energetyka to nie tylko megawaty, paliwo i parametry. To ludzie, ich ręce, rytm pracy, precyzja i dumna świadomość, że tworzą coś, co naprawdę ma wpływ.

Twoja historia w Okiem Obiektywu

Jeśli prowadzisz firmę technologiczną, przemysłową, produkcyjną lub B2B - mogę pokazać Wasze miejsce w taki sposób, by klienci zobaczyli w nim to, co widzę ja: pasję, rozwój, misję i charakter. Tworzę filmy i reportaże z fabryk, hal i laboratoriów, sesje fotograficzne, wizualne opowieści o technologii oraz komunikację wizerunkową. Odwiedzam miejsca w całej Polsce. Zobaczę. Zrozumiem. Opowiem. Zapraszam do współpracy: Oferta współpracy dla firm i regionów.

23 lis 2025

Pieprzny finisz w sercu Weinviertel. Kulisy i smak wieczoru w Heuriger Seidl w Hollabrunn

Kiedy podróżuję z aparatem i dyktafonem, najciekawsze historie rzadko rodzą się na stronach wypolerowanych broszur turystycznych. Zazwyczaj odnajduję je przy ciężkich, drewnianych stołach, w narastającym gwarze rozmów, w rytmicznym stukocie kieliszków i w głosach ludzi, którzy nie tylko produkują wino, ale żyją nim od pokoleń. Taki właśnie był mój wieczór w austriackim Hollabrunn, w miejscu o nazwie Weinviertler Heuriger & Hofladen Seidl. Obiekt, który na mapie wygląda jak kolejny rodzinny lokal, w rzeczywistości okazał się fascynującą, żywą opowieścią o biznesowym hazardzie, szacunku do ziemi i smaku, który Austriacy z dumą nazywają „Pfefferl”.

Degustacja w Weinviertler Heuriger Seidl w Hollabrunn

Od drewnianego ganku do sali na sto dwadzieścia osób

Historia tego miejsca, którą podczas wizyty przytoczył Roman Sejbos, to gotowy scenariusz na wykład o adaptacji i przedsiębiorczości. Wszystko zaczęło się niepozornie, wręcz ascetycznie, od niewielkiego ganku pełniącego funkcję techniczną i magazynową na drewno. Jednak lokalna społeczność potrzebowała czegoś więcej niż tylko przestrzeni roboczej, potrzebowała miejsca do spotkań, a natura nie znosi próżni. Prawdziwy przełom nastąpił w roku 2010, kiedy to właściciele podjęli kluczową decyzję o zarejestrowaniu pełnej działalności gastronomicznej. Jak tłumaczył gospodarz, region cierpiał na deficyt miejsc, w których można by zorganizować większą uroczystość czy rodzinną biesiadę. Reakcja mogła być tylko jedna i była nią rozbudowa, a zdolności operacyjne lokalu szybko wzrosły do poziomu sześćdziesięciu pięciu, a momentami siedemdziesięciu gości, czyniąc z Seidla naturalne centrum lokalnych wydarzeń.

Z biegiem lat apetyt, a właściwie pragnienie, rósł, więc zaczęły pojawiać się zorganizowane grupy, autokary turystów i wycieczki podążające szlakami winiarskimi całego regionu Weinviertel. Kuchnia, która do tej pory wystarczała, zaczęła pękać w szwach. Z transkrypcji naszej wizyty wyłania się niemal filmowa scena, w której pięciu kucharzy stłoczonych na małej powierzchni dosłownie depcze sobie po piętach, próbując wydać kolację dla pełnej sali. W roku 2019 kolejna rozbudowa przestała być wyborem, a stała się koniecznością, dzięki czemu powstały nowe magazyny, spiżarnie, a kuchnię profesjonalnie podzielono na strefy dań zimnych i gorących.

Najbardziej spektakularny i ryzykowny etap nastąpił jednak w roku 2021. Gdy epidemia zamykała restauracje na całym świecie, a wielu przedsiębiorców walczyło o przetrwanie, tutaj zrobiono coś zupełnie odwrotnego, inwestując i rozbudowując obiekt jeszcze bardziej. Decyzja ta brzmiała jak strzał w ciemność, a właściciele sami zadawali sobie wówczas pytanie, czy nie strzelają sobie w kolano, ale dziś odpowiedź jest oczywista. Dzięki tej odwadze obiekt może przyjąć nawet sto dwadzieścia osób, a ja miałem okazję zobaczyć to miejsce w pełnym rozkwicie, gdzie sala tętniła życiem, a zapachy kuchni mieszały się z aromatem schłodzonego wina, udowadniając, że to już dawno przestało być zwykłym heurigerem i stało się lokalną instytucją.

Co kryje kieliszek? O tajemnicy pieprznego finiszu

Jesteśmy w największym regionie winiarskim Austrii, więc architektura jest tylko tłem dla głównego bohatera, jakim jest wino, a niekwestionowaną gwiazdą pozostaje tu szczep Grüner Veltliner, który definiuje krajobraz i smak tego zakątka kraju. Podczas naszej degustacji na stole pojawiła się imponująca reprezentacja tutejszych winnic, w tym klasyczny Alte Engel Grüner Veltliner DAC z rocznika 2023, wyrazisty Denkenberg, orzeźwiający Welschriesling, a także nagrodzone złotymi medalami Frühroter Veltliner oraz czerwony Blauburger Classic z 2018 roku.

Butelka Welschriesling z Weingut Seidl podczas degustacji

Każda z tych butelek niosła inną historię, ale to Veltliner skradł show, bo typowa dla tego regionu moc rzędu trzynastu procent alkoholu to dopiero początek doświadczenia. Kiedy unosi się kieliszek, pierwsze, co trafia do nosa, to aromaty zielonego jabłka, cytrusów i niezwykłej świeżości, jednak najważniejsze dzieje się chwilę później, w tak zwanym finiszu. To wtedy na podniebieniu pojawia się słynna nuta „Pfefferl”, która jest pieprzna, korzenna, lekko pikantna i intrygująca. Jeden z uczestników degustacji trafił w sedno, stwierdzając, że ten finisz najbardziej go zainteresował właśnie przez swoją pieprzność, która sprawia, że wino to nie jest nudne i tak genialnie łączy się z tłustą, austriacką kuchnią, budując napięcie między owocowym otwarciem a wytrawnym zakończeniem.

W tle rozmów o smaku pojawił się jednak i gorzki wątek zmian klimatycznych, gdy dyskutowaliśmy o Eiswein, czyli winach lodowych wymagających temperatur poniżej minus siedmiu stopni Celsjusza w czasie zbioru. Niestety, ocieplający się klimat sprawia, że zimy są coraz łagodniejsze, a słońca jest więcej niż mrozu, co dla mnie jako fotografa jest ciekawostką przyrodniczą, ale dla winiarzy stanowi realne wyzwanie i powolne pożegnanie z tradycją produkcji tego rzadkiego trunku.

Atmosfera heurigera w kadrze i dźwięku

Najbardziej niezwykłe w Weinviertler Heuriger Seidl jest jednak to, czego nie da się w pełni zamknąć w kadrze zdjęcia, ponieważ to miejsce jest jak żywy organizm, wibrujący rozmowami, śmiechem i brzękiem szkła. Przy długich, drewnianych stołach zacierają się granice, gdyż zasiadają tu obok siebie lokalni winiarze, turyści i przypadkowi goście, a w dźwiękowym zapisie tego wieczoru słychać autentyczny, przyjazny chaos. Szczery i prawdziwy nastrój sprzyjał rozmowom, w których pojawiały się niespodziewane, ciepłe wątki łączące Austrię z Polską, gdy wspominaliśmy o lokalnym znawcy wina zakochanym w Toruniu, o pracy w regionie i o tym, jak blisko potrafią splatać się pozornie odległe światy. To właśnie ta atmosfera sprawia, że wizyta u rodziny Seidl to coś więcej niż posiłek, to opowieść podawana razem z karafką wina, historia budowana przez ludzi, którzy nie boją się ryzykować, inwestować i podtrzymywać tradycji, robiąc to w sposób na wskroś współczesny.

Wnętrze Weinviertler Heuriger Seidl z napisem Veltliner

Patrząc na to miejsce z perspektywy mojego obiektywu, widzę biznes, który potrafił rosnąć nawet wtedy, gdy świat się zatrzymywał, widzę tradycję, która nie boi się zmian, a przede wszystkim czuję smak Grüner Veltlinera, który w ostatniej nucie zostawia odrobinę pieprzu, jak przypomnienie, że wino, tak jak dobre życie, najlepiej smakuje z odrobiną charakteru.

Podróżuj i twórz ze mną

Moja podróż nie kończy się jednak przy tym stole, a ten reportaż to tylko wycinek tego, co staram się uchwycić w kadrze i słowie. Jeśli prowadzisz własny biznes, winnicę, butikowy hotel czy restaurację z duszą i czujesz, że Twoja historia zasługuje na podobną, pogłębioną oprawę wizualną oraz narracyjną, zapraszam Cię do bezpośredniej współpracy, gdyż mój obiektyw jest gotowy, by wydobyć to, co w Twoim miejscu najpiękniejsze, a podczas konsultacji chętnie podpowiem, jak przekuć atmosferę Twojego lokalu w przyciągający obraz.

A jeżeli po prostu cenisz rzetelne, autorskie relacje i chcesz, by na tym blogu pojawiało się więcej takich treści, możesz zostać mecenasem kolejnych wypraw, ponieważ każde wsparcie na Zrzutce to dla mnie paliwo do kolejnych wyjazdów i gwarancja, że mogę docierać tam, gdzie inni nie zaglądają, realizując materiały bez kompromisów. Jeśli zaś ten tekst przeniósł Cię choć na chwilę do słonecznej Austrii, możesz mi podziękować, stawiając wirtualną kawę lub w tym przypadku lampkę wina poprzez serwis BuyCoffee, co będzie dla mnie najlepszym sygnałem, że warto dalej ruszać w drogę.

Rybnik: Zamiast smogu - wodór. Oto, jak polski NesoBus zmienia oblicze Śląska.

W Rybniku autobusy jeżdżą na wodór. Brzmi jak science fiction, a jednak właśnie siedzę w jednym z nich. Jeszcze niedawno pisałem dla Was o Spittelau w Wiedniu - spalarni śmieci zamienionej przez Hundertwassera w dzieło sztuki, która ogrzewa całe miasto. Jeśli nie znacie tej historii, zajrzyjcie tutaj: Spittelau: Najpiękniejsza spalarnia świata, która ogrzewa Wiedeń. Odkryłem arcydzieło Hundertwassera. Potem zabrałem Was do Ostrawy, do futurystycznego CEETe, gdzie inżynierowie i naukowcy uczą cały region, jak żyć bez dymiących kominów: CEETe: laboratorium przyszłej energetyki w sercu dawnego regionu węgla. Dziś jesteśmy bliżej, w Polsce, w Rybniku, i tu opowieść o transformacji energetycznej toczy się na czterech kołach.

Autobus wodorowy Komunikacji Miejskiej Rybnik – detal z herbem miasta

Rybnik: miasto, w którym autobus szumi wodorem

Wiedeń pachniał kawą i kasztanami. Rybnik pachnie bardziej „po śląsku” - mieszaniną miasta, historii przemysłu i powietrza, które przez lata płaciło cenę za węgiel. A jednak, kiedy podjeżdżam na zajezdnię Komunikacji Miejskiej Rybnik, czuję coś zupełnie innego: lekki dreszcz przyszłości. Przede mną stoi NesoBus - polski autobus wodorowy, zgrabny, przeszklony, z charakterystycznymi okręgami na nadwoziu. 

Z zewnątrz wygląda jak kolejny nowoczesny miejski autobus, ale to, co najciekawsze, dzieje się w środku i na dachu. To właśnie tutaj Rybnik jako pierwsze miasto w Polsce wprowadził do regularnego ruchu 20 wodorowych autobusów marki NesoBus, wyprodukowanych przez spółkę PAK-PCE Polski Autobus Wodorowy we współpracy z Grupą Polsat Plus i ZE PAK. To jest duża rzecz, która sprawiła, że Rybnik stał się pionierem wodorowego transportu publicznego w kraju - możecie sprawdzić ich aktualności i rozkłady jazdy na stronie Komunikacji Miejskiej Rybnik.

Polski autobus, polska fabryka, polski eksperyment

O NesoBusie wiedziałem już wcześniej: to polski autobus wodorowy produkowany seryjnie w zakładzie w Świdniku. Fabryka powstała m.in. przy wsparciu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, a jej zadaniem jest dostarczanie ok. stu takich pojazdów rocznie. NesoBus jeździ na wodór, nie emituje spalin, a dodatkowo filtruje powietrze, zatrzymując część zanieczyszczeń na filtrach, co w tak zwanym "zagłębiu węglowym" ma potężne znaczenie symboliczne i praktyczne. Zasięg to ok. 300-450 km na jednym tankowaniu, a samo tankowanie trwa kilkanaście minut. Brzmi jak broszura producenta, ale tutaj, w Rybniku, to nie jest folder, to jest normalny miejski autobus, który podjeżdża na przystanek i rusza w trasę.

Autobus bez lusterek - Technologia, która staje się wygodą

Wchodzę do środka. Pierwsze wrażenie to cisza - ten autobus nie ma klasycznego warczenia silnika, jest tylko niski szum i delikatne przyspieszenie, jak w dobrym tramwaju. Zanim ruszamy, rozglądam się po kabinie kierowcy. Nie ma tu tradycyjnych lusterek - są kamery i ekrany, które zastępują lusterka boczne. Dokładnie tak opisywał to prezes Komunikacji Miejskiej Rybnik, mówiąc, że to większe bezpieczeństwo i lepsza widoczność. Na dachu pracuje ogniwo paliwowe. To tam wodór zamieniany jest w energię elektryczną, która zasila silniki w osiach. Efekt chemicznej magii jest prosty: na końcu rury wydechowej zamiast spalin mamy parę wodną. Zeroemisyjny autobus w mieście, które latami walczyło ze smogiem - to jest po prostu symboliczne. 

W środku panuje standard współczesnego transportu, ale dopracowany z troską - klimatyzacja, porty USB, tablice LED i LCD, system zapowiedzi, monitoring, liczenie pasażerów, a nawet defibrylator AED na pokładzie. Każdy autobus może zabrać co najmniej 86 osób. To są te detale, które lubię: technologia, która zaczyna być po prostu wygodą.

Stacja, która wygląda jak zwykła stacja. A jednak.

Po krótkim przejeździe jedziemy tam, gdzie wodór spotyka się z miastem najbardziej dosłownie - na stację tankowania wodoru przy ul. Budowlanych 6. Na pierwszy rzut oka wygląda jak nowoczesna stacja paliw. Dopiero gdy zbliżysz się do dystrybutora i zobaczysz napis H₂, dociera do Ciebie, że tutaj nie leje się benziny ani diesla. To pierwsza na Śląsku i druga w Polsce ogólnodostępna stacja tankowania wodoru, zbudowana przez Grupę Polsat Plus i ZE PAK pod marką NESO. Tankować mogą tu zarówno autobusy, jak i samochody osobowe czy ciężarowe. Wiedeń miał swoją Spittelau - serce systemu ciepłowniczego. 

Rybnik ma Budowlanych 6 - niewielkie, ale ważne serce swojego wodoru. I tak jak w Spittelau miasto dogadało się z artystą, tak tutaj Rybnik dogaduje się z energetyką i przemysłem: część autobusów, stacja wodoru, a w tle Centrum Zielonej Energii, które ma docelowo produkować własny wodór dla miasta. Jeśli zrealizują wszystkie plany, Rybnik będzie dysponował ponad 30 wodorowymi autobusami, a „wodorowce” będą stanowiły prawie połowę całego taboru Komunikacji Miejskiej. 

Brzmi jak liczby z raportu, ale w praktyce oznacza to coś bardzo prostego: mniej spalin na ulicach, mniej hałasu, realny krok w stronę miasta, które oddycha lżej.

Wodorowy autobus NesoBus podczas serwisu technicznego w Rybniku

Spittelau, CEETe, Rybnik: trzy historie jednej transformacji

W Wiedniu patrzyłem na Spittelau, gdzie ogień zamienia śmieci w ciepło, a komin staje się rzeźbą. W Ostrawie, w CEETe, widziałem naukowców, którzy pod mikroskopem rozkładają energię na czynniki pierwsze: wodór, plazmę, mikrosieci. 

W Rybniku patrzę na zwykły miejski autobus, który jednak jest efektem tej samej opowieści: o miastach, które próbują żyć inaczej. Spittelau pokazało mi, że nawet komin może być piękny. CEETe pokazało, że region ciężkiego przemysłu może przepisać swoją przyszłość, używając nauki zamiast farby. Rybnik pokazuje, że codzienny autobus linii miejskiej może stać się symbolem zmiany. 

Nie ma tu złotej kuli na kominie, jest za to polski autobus, polska stacja wodoru i miasto, które zdecydowało się podjąć ryzyko bycia pierwszym.

Okiem Obiektywu w Rybniku - Wsparcie!

Kiedy wysiadam z wodorowego autobusu w Rybniku, nie mam przed sobą panoramy Wiednia ani futurystycznej hali pełnej plazmatronów. Mam zwykły przystanek, ludzi z zakupami, uczniów wracających ze szkoły, kierowcę, który macha ręką przez szybę. I może właśnie w tym jest największa siła tej historii - transformacja energetyczna przychodzi tu po cichu, nie z fajerwerkami, tylko z kolejnym rozkładem jazdy. Takie miejsca są solą moich podróży. Rybnik pokazuje, że ta cała wielka transformacja rozgrywa się także w autobusie, którym jedziemy do pracy. 

Jeśli lubisz takie opowieści z pogranicza technologii, ekologii i miejskiej odwagi, właśnie po to powstało „Okiem Obiektywu”. Możesz wesprzeć moją pracę i kolejne takie wyjazdy, stawiając mi wirtualną kawę: buycoffee.to/okiemobiektywu

A jeśli reprezentujesz miasto, region lub ciekawy projekt technologiczny i chcesz, żebym opowiedział Waszą historię w taki sposób, zapraszam do kontaktu, bo transformacja energetyczna to nie tylko normy, przetargi i wykresy, to też opowieści, dzięki którym zaczynamy wierzyć, że ta zmiana naprawdę ma sens: Oferta współpracy z miastami i regionami

Jeśli planujesz podróż do Rybnika (lub gdziekolwiek indziej!) i szukasz niszowych, ciekawych miejsc, skorzystaj z moich spersonalizowanych porad: Konsultacja podróżnicza.