Okiem Obiektywu: alpinizm
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą alpinizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą alpinizm. Pokaż wszystkie posty

4 lip 2025

Wanda Rutkiewicz: Ostatnia Wyprawa – Głos, Który Musiał Powstać na BellaTOFIFEST

W świecie himalaizmu, gdzie historie pisane są na wysokościach, a legendy rodzą się w cieniu ośmiotysięczników, postać Wandy Rutkiewicz wciąż budzi podziw, ale i niezliczone pytania. Na 23. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym BellaTOFIFEST, w programie którego znalazł się poruszający dokument „Wanda Rutkiewicz. Ostatnia wyprawa” w reżyserii Elizy Kubarskiej, mieliśmy wyjątkową okazję zagłębić się w tę niezwykłą biografię. Film ten, stanowiący świadectwo życia i tajemnicy, wzbogacają osobiste refleksje takich gigantów gór, jak Reinhold Messner i Krzysztof Wielicki, co nadaje mu dodatkowej, historycznej perspektywy. Po projekcji, w sobotę 28 czerwca 2025 roku, publiczność miała szansę spotkać się z reżyserką Elizą Kubarską oraz Darią Sierocką, współtwórczynią tego poruszającego dokumentu. To nie tylko hołd dla ikony, ale przede wszystkim niezwykła próba zrozumienia kobiety, która na zawsze zmieniła oblicze kobiecego wspinania, a jej historia wciąż rezonuje, inspirując i prowokując do refleksji nad ludzkimi wyborami i ceną marzeń.

Spotkanie z reżyserką Elizą Kubarską i Darią Sierocką po projekcji filmu "Wanda Rutkiewicz. Ostatnia wyprawa" na festiwalu BellaTOFIFEST.
fot. Julia Marszewska / Tofifest

Narodziny Wizji - Długi Proces Tworzenia Głosu dla Wandy

Eliza Kubarska, z pasją i zaangażowaniem, przyznaje, że myśl o filmie o Wandzie Rutkiewicz kiełkowała w niej od 2013 roku. To było marzenie, które dojrzewało powoli, ale nieustannie. Mimo że powstało już wiele produkcji o tej wybitnej himalaistce - głównie przed rokiem 2000, a także seriale telewizyjne po 2000 roku - Kubarska czuła, że brakuje im „tego czegoś”, co oddałoby Wandzie sprawiedliwość, pozwoliło jej przemówić własnym głosem. „Cały czas czułam, że brakuje mi takiego filmu, który dałby ten głos Wandzie, bo właściwie można powiedzieć, że tego było bardzo niewiele” - mówiła podczas festiwalowej dyskusji. To pragnienie podyktowane było nie tylko zawodowym instynktem filmowca i dokumentalistki, ale także głębokim, osobistym związkiem z postacią Rutkiewicz, która odcisnęła piętno na jej własnej drodze wspinaczkowej.

Reżyserka z humorem wspomina, jak długo zbierała się na odwagę, myśląc, że „kurczę, jaka historia, na pewno ktoś to zrobi”. Ale nikt nie podejmował się tego wyzwania, co ostatecznie popchnęło ją do działania. Cały proces przygotowywania filmu, a co za tym idzie, uwzględniania i kreowania postaci Wandy Rutkiewicz, był złożony i organiczny. Eliza przyznaje, że nie miała z góry ustalonej, kompletnej wizji. Choć posiadała pewną wiedzę o biografii Wandy, to pełny obraz himalaistki rodził się w miarę zapoznawania się z kolejnymi materiałami archiwalnymi - listami, pamiętnikami - i przeprowadzania wywiadów. Każda nowo odkryta informacja, każdy fragment, dodawały kolejne, zaskakujące warstwy do portretu tej niezwykłej kobiety, ukazując ją w zupełnie nowym świetle.

Wanda w Pamięci Pokoleń - Zderzenie Narracji i Osobiste Odkrycia

Dla Elizy, która w chwili zaginięcia Wandy miała zaledwie 14 lat, Rutkiewicz była postacią znaną z domu, symbolem wolności i siły, niemalże ikoną emancypacji. Jej mama podziwiała Wandę jako „silną kobietę, która żyła tak, jak chciała żyć”, co w tamtych trudnych czasach, tuż po komunizmie, było niezwykle odważne i rzadkie. Taki obraz Wandy utrwalił się w świadomości młodej Elizy. Dopiero później, gdy Kubarska sama zaczęła wspinać się i weszła w środowisko górskie, zderzyła się z zupełnie inną narracją o Wandzie - bardziej krytyczną, pełną plotek i często niesprawiedliwych pomówień. To zderzenie skrajnych opowieści - podziwu z jednej strony, a krytyki i umniejszania z drugiej - stało się kluczowym impulsem do głębszego poznania biografii Wandy. „Czułam, że właśnie nie wszystko [o niej] zostało powiedziane, ale nie znałam jeszcze dokładnie wszystkich detali z jej biografii. Po prostu zaczęłam czuć… kurczę, tam coś jest na rzeczy” - wspominała reżyserka, podkreślając, jak te sprzeczne narracje budziły w niej intuicję, że za tym wszystkim kryje się głębsza i bardziej złożona prawda.

Z każdym odkrywanym detalem, biografia Wandy Rutkiewicz stawała się dla Elizy Kubarskiej coraz bardziej poruszająca, a nawet szokująca. „Zaczęłam odkrywać rzeczy, o których nie wiedziałam, które były bardzo, bardzo mocne i które mnie zaczęły po prostu, nie wiem, szokować, ale też budzić we mnie dużo takiego smutku” - opowiadała. Szczególnie bolesne było dla niej, jako kobiety wspinającej się, odkrycie, że pewne zachowania i schematy krzywdzenia kobiet w górach powtarzały się. To, co zaczęło się jako chęć opowiedzenia historii niezwykłej kobiety, szybko przerodziło się w misję. Film skupia się na dwóch ostatnich latach życia Wandy, odsłaniając tajemnice i niedopowiedzenia, o których w środowisku mówiło się niewiele. Osiągnięcia Rutkiewicz są powszechnie dostępne, ale to, co wydarzyło się pod koniec jej życia, wymagało dogłębnego śledztwa, by dotrzeć do prawdy, która często była spychana na margines.

Misja i Tajemnica Ostatnich Lat - Świadectwa Legend

W dokumencie "Wanda Rutkiewicz. Ostatnia wyprawa" pojawiają się nie tylko wspomnienia bliskich Wandy, ale także głosy najbardziej doświadczonych postaci himalaizmu, którzy znali jej drogę i często dzielili z nią górskie szlaki. Udział Reinholda Messnera i Krzysztofa Wielickiego dodaje filmowi nieocenionej wartości. Ich świadectwa i perspektywy, często poruszane również w wywiadach na łamach Okiem Obiektywu (jak choćby w naszej rozmowie o tym, czy alpinizm jest sportem z Messnerem, czy o górach, rekordach i wartościach z Wielickim), rzucają światło na epokę, w której Wanda działała, oraz na specyfikę środowiska, które ją otaczało. Ich obecność w filmie podkreśla, jak głęboko Wanda Rutkiewicz zapisała się w historii światowego himalaizmu.

Zburzyć Pomnik, Pokazać Człowieka - Prawda o Wandzie

Jednym z największych atutów filmu jest jego bezkompromisowe podejście do postaci Wandy Rutkiewicz. To nie jest laurka, ani próba idealizowania. Reżyserka świadomie unikała budowania nieskazitelnego pomnika, który często powstaje wokół legendarnych postaci. W końcu Wanda „była i taka i taka”, a prawdziwa historia himalaistki jest znacznie bardziej złożona niż legenda. Eliza Kubarska, wraz z Darią Sierocką, która aktywnie wspierała ją w researchu i śledztwie, dzięki dostępowi do prywatnych pamiętników i listów Wandy, mogły poznać ją „może nawet lepiej niż ludzie, którzy ją spotkali”. Ten ekskluzywny dostęp do jej myśli pozwolił im stworzyć portret głęboko ludzki, pełnokrwisty, zmagający się z problemami, radościami i smutkami, daleki od jednowymiarowej ikony.

Film odważnie demaskuje wiele niesprawiedliwych pomówień, które krążyły wokół Wandy, szczególnie ten o „zostawianiu ludzi w górach”, który, jak podkreśla Kubarska, jest absolutnym kłamstwem. Wanda nigdy nikogo nie porzuciła, choć sama wielokrotnie była zostawiana przez towarzyszy. Jej siła i determinacja, które u mężczyzn-liderów byłyby podziwiane i traktowane jako naturalne cechy przywódcze, u niej były często piętnowane jako „trudny charakter”. Film wyraźnie pokazuje, że środowisko górskie potrafiło być okrutne, a sukcesy kobiet bywały umniejszane, co budziło głębokie oburzenie Elizy. Wanda Rutkiewicz, choć sama nie uważała się za feministkę w klasycznym tego słowa znaczeniu, walczyła o siebie i o inne kobiety, jako pierwsza organizując kobiece wyprawy i próbując przebić „kamienny sufit”, który ograniczał ich możliwości w męskim świecie Himalajów.

Wrażliwość ukryta za siłą i Fascynujące Teorie

Wanda Rutkiewicz jawi się w filmie jako kobieta niezwykle silna i zdeterminowana, z jasno określonym celem. Jednak prawdziwym odkryciem dla reżyserki była jej głęboka wrażliwość. „Dla mnie odkryciem było to, że to była naprawdę wrażliwa kobieta… jak wiele w sobie musiała jednak tłumić, jak silna tym bardziej była, że tego wszystkiego nie pokazywała na zewnątrz” - opowiada Eliza. Ten aspekt, tak rzadko poruszany w publicznych narracjach, dodaje postaci Wandy niezwykłej głębi i sprawia, że staje się ona jeszcze bardziej bliska widzowi, ukazując jej wewnętrzne zmagania.

Film odważnie porusza również najbardziej kontrowersyjną teorię dotyczącą zaginięcia Wandy - możliwość, że sfingowała swoją śmierć i zaszyła się w tybetańskim klasztorze. Choć początkowo ta hipoteza spotykała się z niedowierzaniem, a nawet śmiechem ze strony ekipy filmowej, reżyserka podeszła do niej bardzo poważnie, traktując ją jako klucz do zrozumienia całej historii. W filmie pojawiają się świadectwa, w tym wspomnienia przyjaciółki Wandy, Ewy Matuszewskiej, o tajemniczym telefonie od Wandy po jej zaginięciu, a także relacje zakonników, którzy rzekomo rozpoznali ją na zdjęciu w Himalajach. Daria Sierocka potwierdza, że z racjonalnego punktu widzenia „zejście na tybetańską stronę jest fizycznie możliwe”. Film daje do myślenia, że Wanda miała wiele powodów, dla których mogła chcieć zniknąć, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej samotność, wyczerpanie i zły stan psychiczny w ostatnich latach życia, które skłaniały ją do ucieczki od otaczającej rzeczywistości.

Echo Wandy w Teraźniejszości - Osobiste Przeżycia i Misja Filmu

Produkcja filmu była ogromnym wyzwaniem, nie tylko pod względem logistycznym, ale i psychicznym dla Elizy Kubarskiej. Reżyserka, która sama doświadczyła okrucieństwa i pomówień w środowisku górskim, przyznaje, że film zadziałał na nią terapeutycznie. „Dzięki Wandzie dostałam odwagę, że ja się nie boję już o tym mówić” - wyznała, porównując swoje doświadczenia do „syndromu osoby zgwałconej”, gdzie czuła się zawstydzona tym, co ją spotkało. To poruszające świadectwo pokazuje, jak głęboko historia Wandy rezonuje z osobistymi doświadczeniami twórczyni, a film stał się narzędziem do przepracowania własnych traum.

Film nie jest o odegraniu się, ani o osobistej zemście, ale o zwróceniu uwagi na problem dyskryminacji kobiet w himalaizmie, umniejszania ich sukcesów, problemów, które mimo upływu lat wciąż są obecne. Jak zaznacza Daria Sierocka, „minęło to 20-30 lat, a środowisko się nic nie zmieniło. I jest ogromna dyskryminacja kobiet, o tym klimaleizmie, we wspinaczce. Sukcesy kobiet dalej są umniejszane”. Wanda Rutkiewicz „otworzyła nam, kobietom, drogę w Himalaje… walczyła o siebie i walczyła właśnie o te kobiety”, starając się przełamać utarte schematy. Reżyserka ma nadzieję, że film skłoni widzów do refleksji i sprawi, że podobne krzywdy nie będą się już wydarzać. To hołd dla niezwykłej kobiety i przypomnienie, że historię trzeba badać, a wnioski wyciągać z rozwagą i krytycznym myśleniem, zwłaszcza w dobie fake newsów i hejtu, które, jak sama Eliza doświadczyła, mogą zniszczyć ludzkie życie. Historia Wandy Rutkiewicz, opowiedziana z taką wrażliwością i determinacją, jest bezcenną lekcją dla nas wszystkich, zachęcającą do poszukiwania prawdy i stawiania czoła niesprawiedliwości.

24 lis 2024

Zdeněk Hák. Artysta wspinaczki i ambasador gór

W świecie alpinizmu i wspinaczki wysokogórskiej nazwisko Zdeněk Hák budzi podziw i szacunek. Ten czeski wspinacz, znany również jako "Háček", łączy w sobie pasję do gór z głębokim zrozumieniem ich natury. Jego osiągnięcia, filozofia wspinaczki oraz szacunek dla tradycji czynią go postacią wyjątkową w środowisku górskim. Háček, swoją determinacją i umiejętnościami, podbił serca miłośników gór na całym świecie, jednocześnie pozostając wiernym prostocie i pokorze, które wynikają z życia blisko natury.

Zdeněk Hák. Artysta wspinaczki i ambasador gór

Początki i Miłość do Gór

Nazywam się Zdeněk Hák. Jestem z Republiki Czeskiej, i jestem wspinaczem, wspinaczem na piaskowce, alpinistą wysokogórskim i przewodnikiem górskim.” Te słowa wprowadzają nas w świat człowieka, który od najmłodszych lat był związany z górami. Mieszkając w malowniczym Czeskim Raju oraz w Karkonoszach, Hák rozwijał swoją pasję do wspinaczki na piaskowcach, co stało się fundamentem jego kariery alpinistycznej.

Dorastając w otoczeniu skał i natury, Háček stopniowo odkrywał, że wspinaczka to nie tylko sport, ale także forma artystycznego wyrazu, gdzie każdy ruch i każda decyzja są jak pociągnięcia pędzla na płótnie górskiego krajobrazu. Jego miłość do gór wzmocniła się z czasem, gdy zaczął eksplorować wyższe i bardziej wymagające tereny, aż w końcu znalazł się wśród najlepszych alpinistów na świecie.

Spektakularne Osiągnięcia

Hák może pochwalić się imponującym dorobkiem. „Na swoim koncie mam około ośmiu pierwszych wejść w Himalajach i niezliczoną ilość pierwszych wejść na naszych skałach piaskowcowych.” Jednak jednym z najważniejszych dokonań Háka jest pierwsze wejście na Muču Kiš (7 453 m n.p.m.) w paśmie Hispar Muztagh, Karakorum. Ten szczyt był uważany za najwyższy niezdobyty wierzchołek na świecie.

Podróżowaliśmy tam jako trójka przyjaciół z Karkonoszy: ja, Radoslav Groh i Jaroslav Bánský. I w końcu udało nam się zdobyć go.” Ekspedycja była ogromnym wyzwaniem zarówno pod względem technicznym, jak i logistycznym. Sukces tego przedsięwzięcia dowodzi nie tylko niezwykłej determinacji zespołu, ale także ich umiejętności współpracy w trudnych, surowych warunkach.

Nie można jednak pominąć codziennych wyzwań związanych z dokumentowaniem takich wypraw. „Miał cztery kamery. Cztery kamery. Jedna kamera, druga kamera, jeden dron, drugi dron. Pierwszy dron – nie działa. Drugi dron latał tylko 100 metrów w górę i 100 w dół. Pierwsza kamera – nie działała, druga kamera – nie działała, a Camera Man pali papierosa.” Ten anegdotyczny ton Háka pokazuje, że nawet w obliczu przeciwności, wspinacz potrafi zachować dystans i humor.

Zmieniający się Krajobraz Górski

Wspinam się w górach jakieś 20 lat, 15-20 lat, a w Alpach te zmiany widać gołym okiem.” Háček, jako świadek zmian klimatycznych, zauważa dramatyczne cofanie się lodowców w Alpach. „Trochę mnie smuci, że swoim dzieciom nie będę mógł pokazać tych gór w kondycji, w jakiej je jeszcze widziałem ja.

Jego refleksje na temat wpływu człowieka na środowisko górskie to ważne przesłanie dla przyszłych pokoleń. Wspomina, że niektóre trasy wspinaczkowe stają się coraz trudniejsze, a zmieniający się krajobraz wpływa na bezpieczeństwo alpinistów. W tych słowach wybrzmiewa nie tylko troska o przyszłość gór, ale także głęboka pokora wobec ich potęgi.

Inspiracje i Wzory

Hák zawsze podkreślał, jak ważni byli dla niego inni wspinacze, szczególnie Polacy. „Oprócz czeskich wspinaczy, moimi największymi wzorami byli zawsze Kurtyka, Kukuczka i Wielicki.” Hák czerpał inspirację od polskich himalaistów, szczególnie podziwiając ich osiągnięcia w zimowych wejściach. „Uważam, że polski himalaizm jest znany przede wszystkim z pierwszych wejść i zimowych wspinaczek w Himalajach, i to mnie zawsze imponowało.

W jego domu do dziś znajdują się książki o Kurtyce, Kukuczce i Wielickim, które czytał jako dziecko. Te lektury miały ogromny wpływ na jego podejście do wspinaczki, a także na jego zrozumienie wartości współpracy i pokory w górach.

Filozofia Wspinaczki

Dla Háka wspinaczka to nie tylko sport, ale przede wszystkim sposób na życie i odkrywanie siebie. Jego podejście łączy techniczną doskonałość z duchowym doświadczeniem. „Każdy szczyt to historia, którą trzeba opowiedzieć.

Háček wierzy, że prawdziwą esencją wspinaczki jest umiejętność dostosowania się do natury i odkrywanie nowych dróg, zarówno w sensie fizycznym, jak i metaforycznym. Jego filozofia wspinaczki przyciąga młodych alpinistów, dla których staje się nie tylko mentorem, ale również wzorem do naśladowania.

Podsumowanie

Zdeněk Hák to postać, która łączy w sobie pasję, profesjonalizm i głębokie zrozumienie gór. Jego osiągnięcia inspirują, a refleksje nad zmieniającym się krajobrazem górskim skłaniają do przemyśleń nad przyszłością alpinizmu. Jego historia to dowód na to, że prawdziwa miłość do gór wymaga nie tylko odwagi, ale także pokory i szacunku dla natury.

Háček jest nie tylko alpinistą, ale również ambasadorem gór, który swoimi działaniami i słowami przypomina, jak ważna jest ochrona tego pięknego, ale kruchego świata. Jego życie to opowieść o przekraczaniu granic i dążeniu do ideałów, które inspirują kolejne pokolenia miłośników gór.

18 lis 2024

Cecylia Kukuczka. Życie u boku legendy

Jerzy Kukuczka – nazwisko, które budzi respekt w środowisku himalaistycznym i daleko poza nim. Człowiek, który wspiął się na szczyty, dosłownie i w przenośni, stając się jedną z największych legend światowego alpinizmu. Jednak za każdym wielkim himalaistą stoi rodzina, która często w cieniu wielkich wypraw dzieliła codzienne troski i lęki o bezpieczeństwo swoich bliskich. W rozmowie z Cecylią Kukuczką poznajemy nie tylko Jerzego jako wspinacza, ale przede wszystkim jako człowieka – męża, ojca i partnera.

Cecylia Kukuczka. Życie u boku legendy

Listy, które łączą światy

Kiedy zaczęłam pisać książkę, nie wiedziałam, czy jestem gotowa” – mówi Cecylia Kukuczka. „To moi synowie namówili mnie, aby pozostawić ślad, wspomnienia o mnie i o ich ojcu”. Publikacja, o której opowiada, jest swego rodzaju intymnym świadectwem ich życia razem. Kluczowym elementem książki są listy Jerzego, pełne emocji i uczuć, które pozwalają zajrzeć w głąb relacji Cecylii i Jerzego. Pisane często z odległych zakątków świata, listy te są nie tylko dokumentacją ich wspólnego życia, ale także przypomnieniem, jak trudne było życie rodziny himalaisty.

Długo zastanawiałam się, czy mogę te listy pokazać ludziom, bo były bardzo osobiste” – dodaje Cecylia. „Jednak ostatecznie uznałam, że to część naszej wspólnej historii, którą warto opowiedzieć.

Himalaje widziane z bazy

Cecylia wspomina, że kiedy poznała Jerzego, nie miała pojęcia o wspinaczce górskiej. Dopiero ich wspólne życie wprowadziło ją w ten świat. „Nie namawiał mnie, abym towarzyszyła mu w wyprawach. Kiedy jednak bardzo chciałam zobaczyć Himalaje, prosiłam, by choć raz zabrał mnie do bazy, aby zobaczyć ich życie na żywo. Ale Jerzy zawsze powtarzał, że w górach rozpraszałoby go moje towarzystwo.

Po śmierci Jerzego w 1989 roku Cecylia udała się pod południową ścianę Lhotse, by uczcić jego pamięć. „Chciałam pokazać góry naszym dzieciom. Myślę, że w ten sposób mój młodszy syn mógł lepiej zrozumieć, dlaczego ojciec wracał w góry, mimo ryzyka.

Góry jako przestrzeń duchowa

J>erzy Kukuczka jest bohaterem na równi z Reinholdem Messnerem, którego filozofia wspinaczki – alpinizm jako sztuka, a nie sport – była bliska również Jerzemu. W rozmowie dla bloga „Okiem Obiektywu” Messner podkreślał, że góry to przestrzeń duchowa, a nie arena rywalizacji (przeczytaj wywiad). Cecylia Kukuczka dostrzegała podobne podejście w działaniach swojego męża, który z wielkim szacunkiem podchodził do natury gór i traktował je jako miejsce kontemplacji.

Z kolei Piotr Pustelnik, który kontynuuje tradycję polskiego himalaizmu, w rozmowie na blogu podkreślał, że Jerzy Kukuczka to postać, która na zawsze wpłynęła na polski styl wspinaczki (zobacz wywiad). To właśnie jego wytrwałość, innowacyjne podejście i odwaga inspirowały kolejne pokolenia wspinaczy.

Dziedzictwo Jerzego Kukuczki

Historia Jerzego i Cecylii Kukuczków to opowieść o miłości, pasji i oddaniu – zarówno górom, jak i rodzinie. Cecylia Kukuczka, otwierając się na świat i opowiadając swoją historię, przybliża nam człowieka, który był czymś więcej niż tylko himalaistą. Dzięki niej poznajemy Jerzego jako ojca i męża, dla którego życie w cieniu najwyższych szczytów było zarówno wyzwaniem, jak i sensem istnienia.

Cecylia Kukuczka: Listy z pionowego świata

Kiedy słyszymy imię Jerzy Kukuczka, niemal automatycznie myślimy o jednym z najwybitniejszych himalaistów w historii. Cecylia Kukuczka, żona Jerzego, rzuca nowe światło na postać, którą znamy głównie z wypraw na ośmiotysięczniki. Jej opowieść to historia o sile, miłości i wyzwaniach życia w cieniu wielkich gór.

Cecylia Kukuczka Listy z pionowego świataCecylia Kukuczka Listy z pionowego świata

Codzienność w czasach PRL

Lata działalności Jerzego przypadły na trudny okres PRL, kiedy brakowało wszystkiego – od sprzętu alpinistycznego po podstawowe produkty. Cecylia wspomina, jak kobiety wspierające wspinaczy robiły na drutach skarpety i czapki, które później były używane podczas wypraw. „Mężczyźni tamtych czasów byli jak herosi, którzy potrafili zorganizować wszystko z niczego” – mówi Cecylia.

Niełatwe realia tamtych czasów przypominają, jak różne było podejście do alpinizmu i życia górskiego w Polsce i na Zachodzie. Reinhold Messner, pierwszy człowiek, który zdobył Koronę Himalajów, w rozmowie na Twoim blogu podkreślał, że alpinizm nie jest sportem, lecz sztuką odkrywania samego siebie i przyrody (przeczytaj wywiad z Messnerem).

Relacja z Reinholdem Messnerem

Współpraca Jerzego z Reinholdem Messnerem to znany epizod w historii alpinizmu. Messner, tworząc muzeum poświęcone wspinaczce, poprosił Jerzego o przekazanie sprzętu z jego wypraw. Kukuczka dostarczył między innymi wełniane spodenki i skórzane buty, które wywołały zdziwienie zachodnich alpinistów przyzwyczajonych do nowoczesnych materiałów. To pokazuje, jak skromne środki mieli do dyspozycji polscy wspinacze.

Podobne historie związane z polskim himalaizmem opisujesz także w wywiadzie z Piotrem Pustelnikiem, który zdobył Koronę Himalajów i wskazywał na unikalny styl polskich wspinaczy, inspirowany m.in. przez Jerzego Kukuczkę (zobacz wywiad z Piotrem Pustelnikiem).

Jerzy Kukuczka oczami bliskich

Jerzy był nie tylko wybitnym wspinaczem, ale również człowiekiem o wyjątkowym poczuciu humoru. Cecylia wspomina anegdotę, jak pewnego dnia, w zepsutej windzie, żartował z synem, że wspinają się „przez obóz pierwszy do obozu drugiego”. Te drobne momenty pokazują, jak Jerzy wnosił ducha alpinizmu do codzienności.

Jego siła fizyczna była imponująca, ale to psychika odgrywała kluczową rolę podczas wypraw. Cecylia podkreśla, że Jerzy był człowiekiem niezwykle zdeterminowanym, co pozwalało mu pokonywać największe trudności zarówno w górach, jak i w życiu.

Wspominając największe wyzwania w historii wspinaczki, trudno nie odnieść się do początków zdobywania najwyższych szczytów świata, takich jak pierwsze wejście na Mount Everest, które szczegółowo omawiasz na swoim blogu (zobacz artykuł o zdobyciu Everestu).

Muzyka, która wzrusza

Nieoczekiwanym hołdem dla Jerzego była piosenka Julii Pietruchy, o której Cecylia dowiedziała się od swojego syna. „Nie mogłam powstrzymać łez” – przyznaje, opowiadając, jak bardzo wzruszył ją ten utwór, który w piękny sposób oddał emocje związane z życiem Jerzego i jego dziedzictwem.

Historia Jerzego Kukuczki to nie tylko pasmo sukcesów wspinaczkowych, ale także codzienne wyzwania i niezwykłe wsparcie rodziny. Cecylia Kukuczka przypomina nam, że za każdym wielkim człowiekiem stoi równie wielka opowieść, która nie kończy się na szczytach gór, ale żyje w sercach bliskich i wszystkich, którzy czerpią inspirację z jego życia.

12 lis 2024

Miłość i wspinaczka: Historia Roberta i Danieli Jasper

Miałem przyjemność spotkać się z Robertem Jasperem – jedną z ikon współczesnego alpinizmu. Był tam sam, gdyż jego żona, Daniela, niestety rozchorowała się i nie mogła uczestniczyć w wydarzeniu. Robert odebrał nagrodę Primus Inter Pares, honorującą jego niesamowity wkład w świat ekstremalnej wspinaczki i górskich wypraw.

Robert Jasper z nagrodą Primus Inter Pares podczas Dni Lajtowych w Zakopanem

Robert Jasper jest profesjonalnym alpinistą, który przez lata kształtował i redefiniował pojęcie wspinaczki ekstremalnej. Razem z żoną, Danielą, są uważani za jedną z najbardziej rozpoznawalnych par alpinistów w Europie, a ich wspólna pasja do gór tworzy wyjątkową historię, w której przygoda, miłość i wyzwania stanowią centralne wątki. Daniela, również profesjonalna wspinaczka, towarzyszy Robertowi od ponad trzech dekad. Mimo że alpinizm zazwyczaj jest domeną mężczyzn, Daniela z odwagą zdobywała kolejne, nawet najtrudniejsze trasy, łącząc pasję z wychowaniem rodziny.

Od wczesnych lat, Robert Jasper wędrował po szwajcarskich Alpach, gdzie kształtowała się jego fascynacja górami. W wieku 16 lat rozpoczął regularne wspinaczki, co szybko przerodziło się w profesjonalną karierę. Niezłomność i wytrwałość doprowadziły go do odkrycia i wytyczenia najtrudniejszych tras, w tym legendarnej „Mordwand” – północnej ściany Eigeru. Eiger, przez wielu zwany "górą śmierci", jest znany ze swojej nieprzewidywalności i trudnych warunków pogodowych. Jego historia pełna jest dramatycznych wydarzeń i tragicznych śmierci, które na zawsze wpisały się w krajobraz alpejskiej legendy. 

Podczas jednej z wypraw na Eiger, Jasper wraz ze swoim towarzyszem podjął się wytyczenia trasy, którą nigdy wcześniej nikt nie przeszedł. „Symfonia Liberté” – tak nazwano ten wyczyn – była jednym z największych osiągnięć Roberta i Danieli, ustanawiając nową jakość w alpinizmie. Trudność wspinaczki na tej trasie odpowiadała poziomowi dziesiątemu (10), co wcześniej nie było spotykane w alpejskich północnych ścianach. Daniela, jako partnerka w tej wspinaczce, wykazała się niezwykłą odwagą i wytrwałością, co uczyniło ich team wyjątkowym na skalę światową.

Robert Jasper z nagrodą Primus Inter Pares podczas Dni Lajtowych w Zakopanem

Ich relacja nie jest jednak tylko idylliczną opowieścią o miłości do gór. To także historia licznych wyzwań i momentów próby. Ich związku nie oszczędziły ani zagrożenia życia, ani intensywne sytuacje ekstremalnych wspinaczek. Daniela wspomina, że podczas niektórych ekspedycji, jak chociażby w trakcie ich słynnej wyprawy na Lofoty, napięcia i stres były nieuniknione. Na tej, mającej być ich podróżą poślubną, parze towarzyszył przyjaciel i filmowiec Jochen Schmoll, co tylko dodało atmosferze intensywności. Mimo że warunki pogodowe były trudne, a wspinaczka bardziej wymagająca, niż początkowo przypuszczali, doświadczenie to zbliżyło ich do siebie, wzmacniając relację.

Życie Roberta i Danieli to jednak nie tylko sukcesy i przygody. Spotkały ich także osobiste tragedie. Jedno z ich dzieci doznało poważnego wypadku w młodym wieku, co na lata zmieniło ich podejście do alpinizmu i priorytety życiowe. W tamtym okresie Daniela poświęciła się opiece nad rodziną, rezygnując na pewien czas z aktywnej wspinaczki. Dla niej to właśnie dzieci stały się centrum świata, ale nigdy nie wyrzekła się gór – one były wciąż obecne w jej życiu, choć w bardziej refleksyjny sposób.

Jednym z najcięższych momentów w życiu pary był okres, gdy Robert zachorował na poważną infekcję po wyprawie do Grecji. Sytuacja była tak groźna, że na pewien czas lekarze nie dawali mu szans na powrót do zdrowia, nie mówiąc już o powrocie na szczyty. Robert jednak nie zrezygnował. Po kilku miesiącach trudnej rehabilitacji wrócił do wspinaczki, mimo że początkowo poruszał się o kulach. To doświadczenie nie tylko wzmocniło jego determinację, ale też pozwoliło docenić wartość życia i wsparcie rodziny.

O ich historii powstało wiele filmów dokumentalnych, a Jochen Schmoll, przyjaciel rodziny, opowiedział ich historię w produkcjach, które zdobyły międzynarodowe uznanie. Filmy te nie tylko dokumentują wyczyny alpinistyczne, ale również ukazują niezwykłą więź między Robertem i Danielą – zarówno jako partnerów w górach, jak i małżonków. Mimo że ich życie różni się od standardowych wzorców, to właśnie pasja, wzajemne zaufanie i wsparcie sprawiają, że pozostają razem.

Na koniec warto wspomnieć, że alpinistyczna działalność Jasperów jest możliwa dzięki wsparciu partnerów i sponsorów. Jak zauważa Robert, alpinizm nie jest sportem dochodowym, a utrzymanie rodziny wymaga również działań marketingowych. Wspólne prelekcje, udział w festiwalach i filmach dokumentalnych to nie tylko sposób na dzielenie się swoją pasją, ale także źródło dochodu. Wciąż jednak starają się być autentyczni i nie starają się komercjalizować swojego wizerunku.

Robert Jasper i Daniela Jasper to nie tylko doskonała para wspinaczkowa, ale także przykład tego, jak łączyć miłość z pasją i zaufaniem. Ich życie w górach to niekończąca się opowieść, w której strach, nadzieja i szczęście współistnieją obok siebie. Spotkanie Roberta było inspirującym doświadczeniem, przypomnieniem, że prawdziwe przygody nigdy się nie kończą – nawet gdy z wiekiem zyskują nowy wymiar i głębię.

20 wrz 2024

Alpinizm nie jest sportem – Rozmowa z Reinholdem Messnerem

Podczas 29. Festiwalu Górskiego w Lądku-Zdroju mieliśmy zaszczyt gościć Reinholda Messnera, legendę alpinizmu. W wywiadzie z nim poruszyliśmy kwestie, które nie tylko definiują tę dyscyplinę, ale także wywołują pasjonujące refleksje na temat zmieniającego się oblicza wspinaczki. Messner, który od lat inspiruje kolejne pokolenia alpinistów, dzieli się swoimi przemyśleniami na temat tradycyjnego alpinizmu, rywalizacji oraz ewolucji wspinaczki w dzisiejszych czasach. To rozmowa, która z pewnością skłoni do głębszej refleksji nad istotą alpinizmu jako sztuki, a nie tylko sportu.

Reinhold Messner podczas wywiadu na Festiwalu Górskim w Lądku-Zdroju

Wspomniał Pan, że alpinizm nie jest sportem, mimo że wspinaczka sportowa została włączona do dyscyplin olimpijskich. Czy mógłby Pan dokładniej wyjaśnić, dlaczego uważa Pan, że alpinizm nie powinien być traktowany jako sport?

Sport w zasadzie nie należy do alpinizmu, chociaż przez wspinaczkę sportową stał się on olimpijski i w hali stał się sportem. Ale to tylko część. Generalnie jest tak, że Anglicy, którzy wynaleźli alpinizm, wyraźnie odrzucili wszystko, co jest mierzalne. Alpinizm nie jest mierzalny, a więc nie jest sportem. I uważam też, że alpinizm nie jest sportem, natomiast staje się on tylko bardziej sportem na przykład przez to, że wspinaczka sportowa została zakwalifikowana jako dyscyplina olimpijska. Jednak zgodnie z definicją Brytyjczyków, którzy alpinizm wynaleźli, nie jest to sport, ponieważ według nich nie jest to coś, co jest mierzalne.

Chciałbym zapytać, czy porównując czasy swoich wypraw do dzisiejszego himalaizmu, jest coś, czego Pan zazdrości dzisiejszym wspinaczom?

Ogólnie rzecz biorąc, wspinaczka górska całkowicie zmieniła się w ciągu ostatnich 30 lat. Już wcześniej były zmiany, ale teraz są one radykalne. Obecnie 90% wspinaczy na świecie wspina się w halach na sztucznych ścianach. To bardzo piękny sport, ale nie ma nic wspólnego z alpinizmem. Tradycyjni wspinacze górscy wciąż istnieją, ale jest ich coraz mniej. Z kolei turyści, którzy rezerwują wyprawy na szczyty, takie jak Mount Everest w wersji "all-inclusive", stają się coraz bardziej popularni. Ceny takich wypraw wahają się od 30 tysięcy do 6 milionów złotych. To turystyka. Wspinaczka w standardzie pięciogwiazdkowym kosztuje bardzo dużo, ale jest możliwa. Sztuką teraz będzie opowiedzenie i wyjaśnienie tradycyjnego alpinizmu, tak aby go nie zapomnieć. W Polsce tradycyjny alpinizm ma jeszcze wielkie znaczenie. Kukuczka, Wielicki, Kurtyka – to nazwiska, które mają swoją aurę. Jeśli nie będziemy w stanie utrzymać narracji tradycyjnego alpinizmu przeciwko turystyce i sportowi, to alpinizm zniknie. W Polsce tradycyjny alpinizm wciąż cieszy się wielką famą, ale jeśli teraz nie podejmiemy tej narracji, wyjaśniającej, czym jest tradycyjny alpinizm, i jeśli zostanie on zastąpiony turystyką i sportem, to zostanie zapomniany.

Biorąc pod uwagę codzienne doniesienia medialne o tym, że ktoś szybciej zdobywa szczyty alpejskie czy Koronę Himalajów, chciałbym zapytać, jak Pan podchodzi do tych rekordów szybkości i co dla Pana jest najważniejsze w alpinizmie?

Nie interesuje mnie, czy ktoś szybciej czy wolniej wspina się na szczyty. Interesuje mnie tylko, jakie cele ktoś sobie stawia i czy wraca z tej wyprawy żywy. Czy Kukuczka potrzebował na K2 pięciu dni, żeby przejść południową ścianę, czy dziesięciu dni, to nie jest istotne. Definiuję teraz swój tradycyjny alpinizm. W tradycyjnym alpinizmie idziemy tam, gdzie moglibyśmy umrzeć, ale naszym celem jest nie umierać. I to właśnie nieumarcie, niezginięcie jest sztuką. Jest to sztuka tylko dlatego, że naprawdę istnieje możliwość stracenia życia. Jeśli ktoś mi zarzuca, że to filozofia szaleństwa, odpowiadam: wtedy nie zrozumieliście góry. Bo góra jest niebezpieczna. Jest bezcelowa, ale bardzo, bardzo niebezpieczna.

Reinhold Messner w zamyśleniu podczas rozmowy

Jakie postacie ze świata alpinizmu wywarły na Pana największy wpływ i jak postrzega Pan rolę alpinizmu w kulturze oraz jego ewolucję na przestrzeni lat?

Mój ulubiony film o górach to film Wernera Herzoga, który zawsze mam w pamięci. Mój ulubiony wspinacz to dziś Paul Preuss, który niestety zginął w 1913 roku, ale mimo to jest dla mnie wzorem. Podziwiam również innych wielkich wspinaczy, takich jak Bonatti, Hermann Puhl, Kurtyka, Kukuczka, a także Krzysztof Wielicki, który na szczęście żyje i nadal realizuje swoje wyzwania. Tradycyjny alpinizm, jak go rozumiem, to suma działania i opowiadania o tym. Nie ma innej aktywności sportowej, która wytworzyła tak wiele kultury, literatury, malarstwa czy muzyki jak alpinizm. Przypomnijmy choćby symfonię alpejską Straussa, która była inspirowana właśnie przez alpinizm.

Alpinizm to coś więcej niż sport. Sportowcy, którzy zdobywali medale olimpijskie w latach 20., dziś już praktycznie nie istnieją, podczas gdy alpinizm trwa. Każdy, kto stoi na górze, w naturze, jest alpinistą. Wspinaczka w klimatyzowanej sali to czysty sport, ale prawdziwy alpinizm to coś więcej. Turystyka, sport i alpinizm przenikają się nawzajem, ale nie są tym samym. Ci, którzy zdobywają Everest na wytyczonych trasach, nie rozumieją, że nie robią tego samego co Hillary. W rzeczywistości znajdują się w zupełnie innej rzeczywistości.

Tradycyjny alpinizm polega na samodzielności i odpowiedzialności za siebie. Wszystko zaczyna się od pomysłu, który rodzi się w głowie. Potem realizujemy ten pomysł, zdobywamy doświadczenia i opowiadamy o nich. To jest tradycja, która trwa już od 200 lat. Wcześniej ludzie nie byli tak głupi, żeby wspinać się na góry i umierać. Tradycyjny alpinizm to jednak zjawisko dekadenckie ostatnich 200 lat. Teraz dekadencja zaczyna się nie tylko w alpinizmie, ale w całej Europie i Ameryce. Zobaczymy, dokąd to nas zaprowadzi. To jest moje polityczne stwierdzenie.

Często wspomina się o rzekomym konflikcie z Jerzym Kukuczką w kontekście wyścigu o zdobycie 14 szczytów. Jak Pan postrzega ten temat i jakie są Pana uczucia wobec tego "wyścigu", zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Polacy mocno kibicowali swojemu rodakowi?

Przede wszystkim nigdy nie mówiłem o rywalizacji czy konflikcie. Ta postawa mogła pojawić się w Polsce, ale nie u mnie. Wyścig Kukuczka-Messner był wydarzeniem medialnym. Nie mogło być żadnego wyścigu, ponieważ Jerzy Kukuczka zaczął wspinaczkę po mnie, a ja byłem na Gasherbrumie, gdy on był na K2. Kiedy ja byłem na K2, on był na Gasherbrumie, a warunki były zupełnie inne. To nie jest porównywalne. Miałem ogromny szacunek dla Kukuczki. Spotkałem go po raz pierwszy w 1972 roku podczas pierwszej polskiej ekspedycji w Afganistanie i od tego czasu często się spotykaliśmy, bo w Himalajach było tylko kilku ludzi. W Katmandu spotkałem Polaków i Amerykanów, a ja, jako Tyrolczyk, miałem swoje cele, więc nie przeszkadzaliśmy sobie nawzajem. To były wspaniałe czasy i wiele z nich wyniosłem. Gdy usłyszałem, że Jerzy Kukuczka zginął, bardzo mnie to poruszyło. Kto był pierwszy, a kto drugi, nie ma znaczenia. Liczy się tylko doświadczenie. Kto czytał o tragedii Kukuczki, ten wie, że to były doświadczenia na absolutnej granicy przetrwania. To jest to, co opowiadam z empatią.

Jakie innowacje sprzętowe miały największy wpływ na wspinaczkę w czasach, gdy Pan zaczynał, i jak ocenia Pan różnice w przygotowaniach do wspinaczki w górach wysokich oraz w Antarktydzie?

W moim czasie kluczowym wynalazkiem była biolétration. W latach 1877-1878 pojawiła się nowa lodowa siekiera, która nie była już tylko tradycyjnym czekanem, lecz nowym urządzeniem, co znacząco poprawiło wspinanie w lodzie – ułatwiło je o 300%. Jeśli chodzi o żywienie, to nie mogę przyjąć hipotezy, że ma ono decydujące znaczenie w kontekście wspinaczki. W Antarktydzie jedzenie odgrywa znacznie większą rolę niż w górach wysokich. Na przykład mogę zdobyć ośmiotysięcznik z zaledwie kilogramem jedzenia, jeśli jestem dobrze aklimatyzowany. Natomiast w Antarktydzie muszę przetrwać 90 dni, korzystając z jedzenia, które zapakowałem do swojego wózka. Tam muszę dokładnie planować, czy zapasy wystarczą. W górach, takich jak Dolomity, wspinaliśmy się przez trzy dni bez jedzenia, ponieważ miałem w organizmie zgromadzony glikogen, co wystarczało na ten czas. Uważam, że w przypadku sprzętu poprawiły się trochę śruby lodowe, a także jakość jedzenia, ale to jedzenie nie odgrywa tak dużej roli, jak w przypadku wypraw na Antarktydę.

Jeśli chodzi o najpiękniejsze góry, to dla mnie najpiękniejsze są te w Dolomitach. Oczywiście, Machapuchare w Himalajach czy Yirishanka w Andach również są piękne, a Laserdore w Patagonii to również wyjątkowy szczyt. Jest wiele pojedynczych pięknych gór, ale jako grupa, Dolomity są bez porównania. Może nie są one wysokie, ale są naprawdę unikalne.

Skoro już jesteśmy lokalnie w Dolomitach, to jakie dziedzictwo Reinhold Messner pozostawia w swoich ukochanych górach?

Dziedzictwo, które tutaj zostawiam, to przede wszystkim muzeum, które powstało. Wiemy, że jest to dziedzictwo, a szczególnie dziedzictwo duchowe, które chcę przekazać następnemu pokoleniu. Robię to w domu, który jest miejscem spotkań w Dolomitach, gdzie młodzi ludzie mogą się spotykać, ze mną lub bez mnie, aby rozmawiać o tradycyjnym alpinizmie, który jeszcze pamiętam, ale który powoli zanika w Dolomitach. Zauważyłem, że ten tradycyjny alpinizm rzeczywiście zanika, dlatego założyłem mały start-up o nazwie Messner Heritage. W ramach tego start-upu chcę promować podejście do gór. Zbudowałem dom, który jest jeszcze w trakcie budowy, jako miejsce spotkań dla młodych ludzi, gdzie będą mogli rozmawiać o tradycyjnym alpinizmie.

Reinhold Messner na scenie Festiwalu Górskiego w Lądku-Zdroju

Jest Pan uważany za legendę gór. Jakie to uczucie być tak postrzeganym? Jak ocenia Pan bilans swojego życia?

Bycie legendą to nie jest coś, co przynosi mi szczególną przyjemność. Nie mogę się temu sprzeciwić, ale więcej legendy oznacza więcej zamętu wokół mnie. Na koniec dnia, jest to w porządku. Mam za sobą wiele wypraw i równie wiele podróży. Spędzałem bardzo mało czasu w domu, a to teraz zaczyna się na mnie mścić. Obecnie żyję z młodą kobietą, co daje mi poczucie bezpieczeństwa, ale nadal pragnę zachować wolność, by wyruszać, dokąd tylko chcę. To moje życiowe motto: wolność, aby wyruszać, gdzie tylko chcę.

Musiałem wiele poświęcić, ale prowadziłem wspaniałe życie. Wziąłem udział w ponad 100 podróżach. Żyłem intensywnie, ale w moim domu jest bardzo mało rzeczy, które przypominałyby o tych podróżach. Często podróżowałem po świecie, a rzadko bywałem w domu. Dzięki tej młodej kobiecie czuję się zadbany, ale bez niej pozostałbym samotnym starcem. Wybrałem tę drogę świadomie, ponieważ zawsze pragnąłem wolności, aby w każdej chwili móc wyjechać, dokądkolwiek zapragnę. To kosztowało mnie wiele, ale z drugiej strony, miałem wspaniałe życie.

Jakie jest Pańskie podejście do współczesnych dyskusji i analiz dotyczących alpinizmu, zwłaszcza w kontekście zmian, które zaszły w tym sporcie na przestrzeni lat?

Dyskusje wokół ośmiotysięczników i różne polemiki, które narosły wokół tych tematów, nie mają dla mnie większego znaczenia. Nie angażowałem się w to. W pierwszej fazie alpinizmu chodziło głównie o zdobywanie szczytów. Kiedy wszystkie zostały już zdobyte, w drugiej połowie XX wieku zaczęto szukać nowych dróg na szczyty. Wtedy chodziło już nie tylko o sam szczyt, ale o drogę jako cel. Nazwałem to „alpinizmem trudności”, w którym również się rozwijałem. Później skupiłem się na propagowaniu tego, co nazywam „alpinizmem rezygnacji”.

W moim czasie celem było zdobycie szczytu najtrudniejszą możliwą drogą, przy użyciu jak najmniejszej ilości sprzętu. Wspinałem się razem z Hansem Kammerlanderem przez niemal 4000-metrową, pionową ścianę. Gdy dotarliśmy do grani szczytowej, po drugiej stronie szczyt nie wyglądał tak, jak się spodziewaliśmy; miał co najmniej 60 metrów długości i ciągnął się na tej samej wysokości. Jestem pewien, że minęliśmy miejsce, gdzie Herzog i Lachenal dotarli na szczyt w 1950 roku. Było wtedy burzowo i mgliście. Jak mogliśmy stwierdzić, czy ten punkt jest właściwy, czy inny?

Czy po przejściu 4000 metrów miałem nie zrobić kolejnych 5? Ta grań zmienia się co roku – jedne jej części się kruszą, inne rosną. Jeśli ktoś, zwłaszcza naukowiec, wygłasza opinie na temat tych miejsc, to ewidentnie nie ma pojęcia o górach. Dlaczego miałbym się tym przejmować? Dlaczego miałbym się wypowiadać? Niech mówią, co chcą. Góry zmieniają się nieustannie, i to jest część ich natury.

Jeśli podejdziemy do tego z naukowego punktu widzenia, nie ma to związku z prawdziwym alpinizmem. Pozwólmy ludziom gadać, co chcą. Kiedy pierwszy raz byłem w Tokio, oglądałem telewizję, ale nawet wtedy nie interesowałem się wspinaczką, która była pokazywana. Uważam za niedopuszczalne, że wysyła się osoby niepełnosprawne na ściany wspinaczkowe. To jest moja odpowiedź – po prostu nie jestem tym zainteresowany.

Reinhold Messner opowiada o tradycyjnym alpinizmie

Wspomina Pan o swojej miłości do gór oraz o tym, jak góry odpowiedziały na Pana potrzeby i wyzwania. Czy mógłby Pan opowiedzieć, jak to się zaczęło i jakie emocje towarzyszą Panu w tej podróży przez życie?

Miłość do gór zrodziła się we mnie bardzo wcześnie, głównie za sprawą moich rodziców, którzy zabierali mnie na wędrówki. Już jako młody człowiek odkryłem ogromną fascynację górami, ponieważ odpowiadały one na braki, które odczuwałem. Mieszkałem w ciemnej, wąskiej dolinie, gdzie zimą słońce nie docierało do naszego domu, a z obu stron otaczały nas zalesione zbocza. Ten brak światła wywołał we mnie ogromny głód światła, który pozostał we mnie na całe życie. Chciałem wspiąć się wyżej, aby zobaczyć, co jest dalej. To zrodziło we mnie tę nieskończoną potrzebę odkrywania horyzontów, pragnienie, by iść dalej, by zobaczyć, co kryje się za kolejnym wzgórzem.

Wciąż jestem w drodze, próbując odkryć ostatni horyzont. Dziś ten ostatni horyzont zbliża się do mnie - to śmierć. Staram się żyć w zgodzie zarówno z życiem, które mi pozostało, jak i z nieuchronnym nadejściem śmierci. Przyjmuję oba te elementy, ponieważ obydwa są częścią życia. Nie czuję żadnej regresji, jak to się mówi po angielsku, lecz akceptuję to wszystko. To cały cykl życia, który zaczyna się i kończy. Bez żalu idę w kierunku tego końca. Nie mam czego żałować, ponieważ miałem wszystko, czego kiedykolwiek chciałem. Kocham moje żony, ale nigdy nie kochałem gór w taki sam sposób.

18 wrz 2024

Przeszłość i przyszłość polskiego himalaizmu: Rozmowa z Piotrem Pustelnikiem

Podczas 29. Festiwalu Górskiego w Lądku-Zdroju miałem ogromną przyjemność przeprowadzić rozmowę z Piotrem Pustelnikiem, jednym z najwybitniejszych polskich himalaistów. Piotr Pustelnik jako trzeci Polak – po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim – zdobył wszystkie 14 ośmiotysięczników, zakończywszy swoją Koronę Himalajów i Karakorum wejściem na Annapurnę 27 kwietnia 2010 roku. Jego osiągnięcia w dziedzinie alpinizmu są uznawane na całym świecie, a jego wkład w rozwój Polskiego Związku Alpinizmu jest nieoceniony. W naszej rozmowie poruszymy nie tylko zmiany w strukturze i finansowaniu PZA, ale także wyzwania współczesnego alpinizmu oraz przyszłość tradycyjnej wspinaczki wysokogórskiej. To rozmowa o spotkaniu przeszłości z teraźniejszością i wizji Piotra Pustelnika na przyszłość polskiego alpinizmu w kontekście globalnych trendów.

Przeszłość i przyszłość polskiego himalaizmu Rozmowa z Piotrem Pustelnikiem

Zbliża się jubileusz Polskiego Związku Alpinizmu. Jakie są Pana refleksje na temat tego, co wydarzyło się przez ostatnie 50 lat? Co mogło potoczyć się lepiej? Jak Pan widzi rozwój związku, biorąc pod uwagę swoje zaangażowanie w jego działalność?

Zacznę od tego, że kiedy w 1974 roku wstąpiłem do klubu, byłem już dwa lata taternikiem, więc moje zaangażowanie w sprawy organizacyjne było praktycznie zerowe. Wiedziałem jednak, co się dzieje, bo kiedy dołączyłem do klubu, funkcjonował jeszcze jako Klub Wysokogórski, a dwa lata później z tego klubu wyodrębniła się niezależna jednostka. W tamtych czasach PZA finansował działalność alpinistyczną głównie z dotacji państwowych, a związek skupiał się na sportowym aspekcie wspinaczki.

Pamiętam rozmowy z Andrzejem Paczkowskim, pierwszym prezesem PZA, który podkreślał, że początkowe zmiany miały charakter czysto formalny. Wszystko jednak ewoluowało w stronę sportowego wyczynu. Na przykład w latach 90. za wyczyn sportowy uważano przejście Świetlistej Ściany na Gaszerbrum IV przez Wojtka Kurtykę i Roberta Schauera. Były to osiągnięcia trudne do zdefiniowania w kontekście współczesnych kryteriów sportowych, co nadal stanowi wyzwanie dla tych, którzy decydują o finansowaniu wspinaczki.

Przełomowy moment nastąpił w 2016 roku, kiedy Międzynarodowy Komitet Olimpijski włączył wspinaczkę sportową do programu Igrzysk Olimpijskich w Tokio. Od tego czasu w PZA zaszły ogromne zmiany. Wspinaczka sportowa, która wcześniej była pewnym dodatkiem do wspinaczki lodowej, stała się równorzędną częścią związku, zarówno pod względem finansowania, jak i zainteresowania, zarówno ze strony PZA, jak i Ministerstwa Sportu. Wtedy też zostałem prezesem związku i zdałem sobie sprawę, że te zmiany są nieodwracalne. Musieliśmy połączyć coś, co wcześniej było bardziej pasją, z czymś, co teraz stało się pełnoprawnym sportem olimpijskim.

Na horyzoncie pojawiły się także inne dyscypliny, które mogły wejść do programu olimpijskiego, jak wspinaczka lodowa i narciarstwo wysokogórskie. Te trzy dyscypliny: wspinaczka sportowa, wspinaczka lodowa i narciarstwo wysokogórskie, są teraz dużą częścią Polskiego Związku Alpinizmu. Większość zasobów finansowych jest skierowana właśnie na te sporty. Obecnie około 1,5 z 5 jednostek budżetowych idzie na sporty outdoorowe, a reszta na wspinaczkę sportową.

Jednak mimo tego wszystkiego, za zmianami nie nadążyła jeszcze rozbudowa infrastruktury sportowej. Każdy związek sportowy o ambicjach olimpijskich ma swoją infrastrukturę – my tego wciąż nie mamy. Potrzebujemy odpowiednich obiektów, aby móc rozwijać przyszłych mistrzów, szczególnie w wspinaczce na trudność, gdzie mamy dobrych zawodników, ale nie wybitnych. Niestety, brak odpowiednich miejsc do treningu sprawia, że zawodnicy muszą wyjeżdżać za granicę, co jest czasochłonne i kosztowne.

Co prawda mamy w Polsce wiele komercyjnych ścianek wspinaczkowych, ale to nie jest to samo. Podobnie jak w kolarstwie – ktoś może trenować na asfaltowych ścieżkach, ale jeśli chce być zawodowym kolarzem torowym, musi trenować na odpowiednim torze. To samo dotyczy wspinaczki – potrzebujemy profesjonalnej infrastruktury, aby nasi zawodnicy mogli rywalizować na najwyższym poziomie, zwłaszcza w Pucharze Europy.

Zawody w dyscyplinie wspinaczki na czas, która pojawiła się na Igrzyskach Olimpijskich, trwają zaledwie 5-6 sekund. To wymaga, abyśmy dostosowali się do twardych reguł igrzysk, które kładą duży nacisk na atrakcyjność konkurencji. Musimy znaleźć sposób, by ta dyscyplina pozostała atrakcyjna.

Z drugiej strony, w Polsce brakuje odpowiednich obiektów wspinaczkowych – jak 30-metrowa ściana, której jedynym przykładem może być „High Fly” we Wrocławiu. Ten problem dotyczy nie tylko nas, ale całego świata wspinaczki. Dlatego musimy dążyć do utrzymania naszych osiągnięć w wspinaczce na czas oraz rozpocząć długą drogę do zbudowania mistrzów w wspinaczce na trudność, na bazie tego, co już mamy.

Dla porównania, w niewielkiej Słowenii, która liczy zaledwie 2 miliony mieszkańców, mamy mnóstwo wybitnych wspinaczy. Przykładem jest siedemnastoletnia zawodniczka Janja Garnbret, która osiąga fenomenalne wyniki. Kiedy na to patrzę, zaczynam żałować, że nie jestem Słoweńcem.

Polski Związek Alpinizmu narodził się z idei himalaizmu i alpinizmu. Wspomniał Pan o tym, jak „wajcha” została przesunięta w kierunku wspinaczki sportowej, szczególnie wspinaczki na czas. Co w takim razie stanie się z tradycyjną wspinaczką wysokogórską, alpinistyczną, czy himalajską w strukturach Związku? Jak wygląda finansowanie tych dyscyplin i czy istnieje obawa, że zanikną one na rzecz bardziej medialnych form wspinaczki?

Muszę przyznać, że sam stoję trochę w rozkroku, bo przez lata wspinałem się w dużych górach, a moje dzieci zaangażowały się w wspinaczkę sportową. W naszym domu toczyły się więc zażarte dyskusje przy niedzielnym obiedzie – ja twierdziłem, że chodzę po górach, a oni, że się wspinają. Więc jestem w stanie odnaleźć się w obu tych formach wspinaczki i nie sprawia mi to większego problemu.

Jeśli chodzi o przyszłość alpinizmu, zwłaszcza polskiego himalaizmu, to nie martwię się o jego przyszłość. Może nie powinniśmy już wracać do złotej ery polskiego himalaizmu, bo ona była oparta na zupełnie innych priorytetach, ale wierzę, że Polacy nadal będą jednymi z najlepszych alpinistów na świecie. Do tego przyczynił się nasz zimowy himalaizm, który, gdy do zdobycia pozostała już tylko K2, zainspirował naszą wspinaczkową społeczność. Wówczas, na fali polskiego patriotyzmu i w duchu Andrzeja Zawady, dostaliśmy od władz spore fundusze, by dokończyć ten projekt. Niestety, zanim udało nam się zorganizować kolejną wyprawę, K2 zimą zdobyła grupa Nepalczyków, którzy osiągnęli szczyt z pieśnią na ustach.

Wtedy przestawiliśmy „wajchę” z wysokości i trudnych warunków pogodowych na trudność techniczną. Stworzyliśmy nowy program, nazwany Polskim Himalajzmem Sportowym, który polega na rozwijaniu wybitnych wspinaczy w formacie, jaki zdobywa Złote Czekany – czyli skupiający się na wielkich ścianach i trudnych technicznie drogach w górach 6-7 tys. metrów. Chodzi tu o eksplorację trudnych rejonów świata. Aby jednak wykształcić takich wspinaczy, potrzeba lat pracy, ale ten program działa od kilku lat i już przynosi efekty.

Przykładem jest pierwsze przejście na miarę Złotego Czekana, dokonane w ubiegłym roku przez Władysława Bońkowskiego i Maćka Kimela w Himalajach na 6000-metrowej górze, gdzie wytyczyli fantastyczną drogę „Just Brief”. To droga w pełni odpowiadająca standardom oczekiwanym od współczesnych alpinistów. Dodatkowo, polski zespół Tomasz Klimczak i Maciej Bedrejczuk zdobył w tym roku najważniejsze wspinaczkowe wyróżnienie świata, Złoty Czekan, za swoje wyczyny w Karakorum.

Mamy zatem młode talenty z niesamowitym potencjałem. Kluczowe jest, aby im pomóc i dawać możliwości rozwoju w ramach tego programu, który funkcjonuje od czterech lat i ma szeroki zasięg. Po raz pierwszy w historii przeprowadziliśmy otwarty nabór do programu, dostępny dla każdego polskiego wspinacza, spełniającego określone kryteria. Z początkowych 50 osób, które weszły do programu, dziś mamy 30, które nadal wymagają szlifów, ale już są na wysokim poziomie.

Jednak to nie jest łatwy program. Oprócz funduszy na wspinaczkę, musimy brać pod uwagę, że uczestnicy programu to normalni ludzie, którzy chcą zakładać rodziny i stabilizować swoje życie. Część z nich rezygnuje z dalszego udziału, wybierając inne priorytety, co jest naturalne. Naszym zadaniem jest jednak sprawić, by program Polskiego Himalajzmu Sportowego był na tyle przyjazny, aby wspinacze nie musieli wybierać między karierą zawodową a wspinaczką w dużych górach.

To duże wyzwanie organizacyjne, zwłaszcza że himalaizm wymyka się klasycznym przepisom ministerialnym. Urzędnicy patrzą na nas z łaskawością, ale musimy dostarczać sukcesów, żeby ta przychylność się utrzymała.

Rozmowa z Piotrem Pustelnikiem

Czy działalność Piotra Krzyżewskiego, choćby jego zdobycie Everestu, nie mogłaby w jakiś sposób wspierać Związku? W końcu to osoba medialna, która mogłaby przyczynić się do popularyzacji alpinizmu.

Może i mogłaby, ale to, co on robi, to nie jest wspinaczka w naszym rozumieniu tego słowa. My stawiamy na prawdziwą wspinaczkę. To, co się teraz dzieje na tych czternastu ośmiotysięcznikach, które są już kompletnie obłożone linami poręczowymi, to inna kategoria wyczynu. Nie twierdzę, że to nie jest wysiłek – doceniam to, bo sam byłem na takich drogach, gdzie korzystałem z lin poręczowych. Na Evereście od lat 90. nie ma praktycznie żadnego prawdziwego wspinania. Tam teraz lawiruje się między licznymi wyprawami, które się nawzajem mijają na tych samych ubezpieczonych trasach.

Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć różnicę między wspinaniem samodzielnym a wchodzeniem na wierzchołki dzięki zabezpieczeniom przygotowanym przez Szerpów. Ci, którzy zdobywają góry w ten sposób, to nie alpiniści w klasycznym sensie. Na potrzeby komunikacji medialnej nazywamy ich himalaistami, bo wspinają się w Himalajach, ale to nie jest to samo. Chcemy jasno rozdzielić te pojęcia, by nie wprowadzać zamieszania. Alpinizm polega na samodzielnym pokonywaniu trudności, a nie na korzystaniu z gotowych zabezpieczeń. Dla nas to bardzo ważna granica.

Jak Pan definiuje samodzielność w górach?

Samodzielność w górach polega na tym, że pokonujesz drogę bez pomocy zewnętrznej. Jeśli idę z partnerem, mamy linę, sprzęt asekuracyjny i razem pokonujemy trasę, a potem schodzimy tą samą drogą lub inną stroną góry, to jest to samodzielne wejście. Natomiast jeśli wchodzisz na trasę, na której już są zainstalowane liny czy inne ułatwienia, to niestety nie jest to samodzielne pokonywanie drogi.

Trzeba też pamiętać, że na wyprawach w latach 50., 60., 70., 80., a nawet jeszcze 90., my sami jako uczestnicy wypraw wieszaliśmy liny poręczowe, aby zapewnić bezpieczeństwo zespołowi atakującemu szczyt. Robiliśmy to sami, a nie ktoś za nas. I to była kluczowa różnica. Pokonywaliśmy trudności i sami instalowaliśmy zabezpieczenia.

To, co teraz się dzieje na tych najbardziej popularnych ośmiotysięcznikach, to coś innego – nazywa się to wspinaczką, ale w rzeczywistości chodzi o coś innego. Mimo że oba rodzaje działalności górskiej wymagają wysiłku i są wartościowe, są po prostu różne i trzeba umieć to rozróżnić.

Wydaje mi się, że nasze społeczeństwo jeszcze potrzebuje czasu, aby dojść do takiego zrozumienia. W krajach Zachodu, które mają dłuższą tradycję alpinizmu, już dokładnie wiedzą, co jest alpinizmem, a co nie.

Na razie staramy się utrzymać ten podział, ale być może w przyszłości dojdziemy do wniosku, że połączymy te dwie formy działalności górskiej. To jednak pytanie do moich następców, ponieważ ja niedługo kończę swoją działalność, i to młodsze pokolenie będzie decydować o kierunku, w którym pójdzie Związek.

A takie pytanie trochę historyczne. Gdyby Pan mógł wybrać wspinacza z historii, z kim chciałby się Pan wspinać? Może z dwoma, trzema osobami? Czy byłby to Messner, czy ktoś inny?

Oczywiście, chciałbym kiedyś wspinać się z Reinholdem Messnerem. Pewnie, że tak! Myślę, że nie musiałby mnie przeciągać przez karabinki (śmiech). Jednak moim absolutnym idolem jest Walter Bonatti. To był człowiek, który szybko rozpoczął swoją karierę i równie szybko ją zakończył, ale dokonał rzeczy, które wyprzedzały swoją epokę i ludzi, z którymi wtedy się wspinał. Bardzo żałuję, że nie miałem okazji się z nim spotkać i porozmawiać. Był niezwykle interesującą osobą w moich oczach.

Z młodszego pokolenia, to wczoraj miałem okazję zobaczyć na scenie mojego idola – Steve’a House’a. To człowiek, który budzi mój ogromny podziw, nie tylko za to, co osiągnął we wspinaczce, ale także za to, że potrafił w pewnym momencie powiedzieć „stop”. Zdołał wyważyć, co jest dla niego ważne w sporcie, a co w życiu prywatnym, co wcale nie jest takie łatwe. Wiele osób się zapomina i w pogoni za sportowymi sukcesami zaniedbuje rodzinę. Sam jestem tego przykładem – czasem można przeczytać o różnych trudnych momentach w życiu tych, którzy zatracili balans.

A z polskich wspinaczy? Z kim z Polski chciałby się Pan wspinać?

Jeśli chodzi o naszych wspinaczy, to z większością już miałem okazję się wspinać. Być może, przez mój specyficzny charakter, z niektórymi nie do końca bym się dogadał (śmiech). Na przykład z Ryszardem Pawłowskim, popularnym "Kukuczką", mogłoby być trudno – on jest bardzo zdeterminowany i gra na własnych zasadach. Choć pewnie bym się do niego dostosował, jak do każdego partnera, to jednak myślę, że nie byłoby to idealne połączenie.

Natomiast jeśli chodzi o moich kolegów z polskiej sceny wspinaczkowej, to już z wieloma miałem okazję wspinać się, więc nie odczuwam braku takich doświadczeń.

Jednak jest jedna osoba, która moim zdaniem była nieco zapomnianym geniuszem polskiego alpinizmu lat 70. i 80. – to Genek Chrobak. To był człowiek, który potrafił wszystko. Był niezwykle utalentowany, ale miał też inne priorytety. Pragnął trochę spokoju, chciał spędzać czas z rodziną, nie chwalił się zbytnio swoimi osiągnięciami. Kiedy przeczytałem jego tatrzańskie portfolio, naprawdę byłem pod wrażeniem. W swoich najlepszych latach marzyłbym o tym, by mieć takie umiejętności jak on.

A jakieś marzenie wspinaczkowe, które pozostało niespełnione?

Nie mam jakichś wielkich niespełnionych marzeń, ale jedno postanowienie, bardzo konkretne, jednak mam. Przyrzekłem mojej żonie, że nie odejdę, dopóki nie zrobię drogi o trudności 6.4 w skałach. Obecnie jestem na poziomie 6.2, więc mam jeszcze trochę pracy przed sobą (śmiech). Słyszałem, że od tego momentu trudności rosną logarytmicznie, więc będę musiał długo ćwiczyć, żeby to osiągnąć. Ale może nawet nie osiągnę tego poziomu, bo za 50 lat może już nie dam rady (śmiech).

Wywiad z Piotrem Pustelnikiem

Dlaczego napisał Pan tylko jedną książkę, podczas gdy inni wspinacze mają ich znacznie więcej? Czy wynika to z braku potrzeby pisania, czy może czegoś innego?

Mam wrażenie, że lepiej napisać jedną dobrą książkę, niż pięć słabych. Może to właśnie jest rozwiązanie tej zagadki. Zawsze uważałem, że książka to coś więcej niż tylko opis wyprawy. To pewnego rodzaju spowiedź, refleksja nad przeszłością. Dla mnie pisanie książki wymaga głębszego zastanowienia, spojrzenia na swoje doświadczenia z dystansu. A żeby mieć coś wartościowego do powiedzenia, trzeba przeżyć sporo i mieć odpowiedni bagaż doświadczeń.

Pisanie książki po jednej wyprawie, zwłaszcza takiej jak na Mount Everest, i tworzenie na tej podstawie poradnika, wywołuje u mnie raczej uśmiech. Po jednej wyprawie nie ma jeszcze tej głębi refleksji, która pozwala na wartościowy przekaz.

Moi bliscy od lat namawiają mnie do napisania kolejnej książki, ale mam problem z rozpoczęciem. Jak już zacznę, to jakoś pójdzie, ale na razie nie udało mi się przełamać tej pierwszej bariery. Na pewno, jeśli zdecyduję się na kolejną książkę, to chcę, żeby była równie dobra, jak ta pierwsza. A to wymaga czasu i odpowiedniego momentu.

Ale czy coś się kroi? Planuje Pan coś napisać?

W głowie już mam wiele dobrych pomysłów, nawet z kryminałem włącznie. Nie, żebym planował "zabijać" jakiegoś mojego przyjaciela czy siebie, ale w górach dzieje się wiele różnych rzeczy, które mogą być inspiracją.

Na koniec, trochę luźniejsze pytanie: o Łódź. Miałem okazję być oprowadzany po Łodzi kilka lat temu przez Pana Adama Pustelnika (wiceprezydent Łodzi), chyba zbieżność nazwisk. Chciałem zapytać o ulubione miejsce w Łodzi, bo Pan jest związany z tym miastem. Czy lubi Pan bywać w Łodzi? Jak postrzega Pan zmiany, które tam zachodzą?

Oczywiście, że lubię. To moje rodzinne miasto, tam się urodziłem, wychowałem i mieszkałem przez długi czas. To, że życie rzuciło mnie później w różne części Polski, to inna sprawa. Uważam, że Łódź jest bardzo specyficzna i szczególna, szczególnie z historycznego punktu widzenia. Łódź powstała jako miasto robotnicze i to ją kształtowało. To nie jest Kraków, który ma królewską przeszłość, ale Łódź była miastem czterech narodowości i religii. To współistnienie sprawiło, że Łodzianie stali się ludźmi otwartymi, tolerancyjnymi i niekonfliktowymi.

Co do ulubionych miejsc, najbardziej lubię Piotrkowską. To miejsce, gdzie można spotkać ludzi, poczuć atmosferę miasta i jego ducha. Dla mnie bycie Łodzianinem to oznacza bycie osobą koncyliacyjną, otwartą na innych i pokojowo nastawioną.

16 wrz 2024

Góry, rekordy i wartości: Rozmowa z Krzysztofem Wielickim

Podczas 29. Festiwalu Górskiego w Lądku-Zdroju miałem zaszczyt przeprowadzić rozmowę z jedną z najbardziej legendarnych postaci w historii polskiego himalaizmu – Krzysztofem Wielickim. W rozmowie z nim poruszamy nie tylko temat roli alpinizmu w kontekście sportu i rekordu, ale również aspekty finansowania wypraw, zmieniające się podejście do wspinaczki, a także osobiste refleksje na temat wpływu gór na nasze życie i wartości. Zapraszam do lektury, która pozwoli zanurzyć się w świat, gdzie każda wspinaczka to nie tylko fizyczne wyzwanie, ale także głęboka, osobista podróż.

Góry, rekordy i wartości: Rozmowa z Krzysztofem Wielickim

Reinhold Messner wczoraj powiedział, siedząc na tym miejscu, że alpinizm nie jest sportem. Piotr Pustelnik, siedząc na tym samym miejscu, powiedział, że na pewnym poziomie alpinizm to sport. Co powiedziałby Krzysztof Wielicki?

Powiedziałby, że to nie tylko sport. Czyli moja odpowiedź była pośrodku. Dlatego, że alpinizm bardzo różni się od klasycznych dyscyplin sportowych. Messner stwierdził, że alpinizm nie ma czasu, ale dziś alpinizm stał się bardziej alpinizmem rekordów, prawda? Już nie mamy tak bardzo alpinizmu eksploracyjnego, a raczej jest to bicie rekordów – bez ręki, bez nogi, niewidomy, z kimś tam – to są teraz medialne informacje: „w 6 godzin, w 15 godzin, 2 miesiące, 3 dni, 8 godzin”. Ale powiem Wam, że za 10 lat nikt nie będzie o tych rekordach pamiętał, bo wielką historię w alpinizmie już kiedyś napisano.

Czy alpinizm jest sportem? Jest, ale nie tylko. Przede wszystkim nie ma tu bezpośredniej rywalizacji. Oprócz wspinaczki sportowej na ściankach – ale to coś zupełnie innego, to nie jest alpinizm w klasycznym rozumieniu. W alpinizmie mamy rywalizację, ale jest ona pośrednia. Ktoś coś zrobił, więc jak zrobili to Francuzi, to Polacy mówią: „My zrobimy to lepiej.” To była taka rewolucja, zwłaszcza w tamtych latach, kiedy trochę opierało się to na pewnym nacjonalizmie – „My Polacy, my Francuzi”. Teraz tego już nie ma.

W innych dyscyplinach sportowych wygląda to inaczej. Są zgrupowania, potem zawody, a po nich zawodnicy wracają do domu. W innych dyscyplinach jest czysty sport, jest rywalizacja – podium: pierwszy, drugi, trzeci. W naszym środowisku trudno mówić o klasyfikacji: pierwszy, drugi. Można powiedzieć, że ktoś jest czołowym alpinistą, ale nigdy nie widziałem, aby w mediach pojawiła się próba klasyfikacji, że ktoś jest lepszy od kogoś. Tutaj mamy dużo subiektywizmu.

W sporcie osoba niepełnosprawna, która pokonuje trasę o stopniu trudności trzy, może przeżywać takie same emocje, jak wybitny alpinista na poziomie 8a czy 9b. Emocje są bardzo podobne, mimo różnic w klasie wspinaczy. Ta subiektywność jest w alpinizmie bardzo istotna. 

Tak, istnieje element sportu, ponieważ ludzie trenują, ale równie ważne są przyjaźnie i relacje międzyludzkie, które tworzą to środowisko.

Rozmowa z Krzysztofem Wielickim

Jeśli chodzi o finansowanie alpinizmu jako sportu, czy nie jest tak, że w Polsce jesteśmy zakładnikami Ministerstwa Sportu, gdzie musimy się prezentować jako dyscyplina sportowa, by uzyskać wsparcie finansowe?

Ale my, alpiniści, nie mamy takiego wsparcia z Polskiego Związku Alpinizmu. Tak, Związek otrzymuje około 4 miliony rocznie, ale większość tych środków przeznaczona jest na inne działania – szkoleniowe, na rozwój infrastruktury, na sport olimpijski. W przypadku wypraw, często wspinacze wyjeżdżają za własne pieniądze. Związek czasem pomaga, na przykład w zakupie biletów lotniczych czy zapewnieniu innych drobnych środków, ale nie jest już organizatorem wypraw. 

Kiedyś Związek był związany z Ministerstwem Sportu, by funkcjonować jako związek sportowy. To miało swoje uzasadnienie w latach 70. Myślę, że było to dobre posunięcie, bo jednak dzięki temu były jakieś środki, nawet jeśli małe. W tamtych czasach były wyprawy narodowe, które były całkowicie finansowane przez Ministerstwo Sportu. Co prawda, takie wyprawy mogły odbywać się raz na cztery lata, ale było to wsparcie. Na przykład wyprawy na Everest czy K2 były finansowane w ten sposób. Teraz widzę, że ludzie sami organizują fundusze, szukają lokalnych sponsorów, czasami mniejszych.

W Polskim Związku Alpinizmu był taki okres, gdy sponsorzy dawali miejsce na logotyp na flagach czy materiałach. To była forma pomocy. Ale teraz, w dużej mierze, trzeba wszystko organizować samemu. W naszym pokoleniu wszystko wypracowywaliśmy na własną rękę. Mieliśmy sporo pieniędzy z klubów – pamiętam, że z naszego klubu katowickiego potrafiło wyjechać 4-5 wypraw w roku. Tworzyły się zespoły, ludzie pracowali razem, a potem razem przygotowywali wyprawy. To był ważny element, bo najpierw się przyjaźnili, wspinali, a potem wyjeżdżali wspólnie.

Dziś wygląda to inaczej. Teraz są grupy międzynarodowe – ktoś pisze: „Jadę do Pakistanu, chcę wejść na jakąś górę, dołącz do mnie”. I wtedy się spotykają, wspinają. U nas to wcześniej było bardziej zorganizowane, budowano zespoły. Czy to dobrze, czy źle – trudno powiedzieć, po prostu jest inaczej.

Zmieniło się też to, że pojawiła się turystyka wysokogórska. Jeśli ktoś ma pieniądze i chce wejść na Everest, to nie możemy mu tego zabronić. Państwo nie ingeruje w nepalskie pozwolenia, bo to przynosi pracę dla tamtejszej ludności. Władze Nepalu tłumaczą się trudną sytuacją gospodarczą i dlatego pozwalają na taką masową turystykę górską, która daje zatrudnienie tysiącom ludzi. Ale ci turyści już nie piszą historii alpinizmu. W naszych mediach górskich o nich się nawet nie wspomina.

Jakie różnice w postrzeganiu osiągnięć wspinaczkowych zauważa Pan między środowiskiem wspinaczy a opinią publiczną, i jakie wyzwania oraz wartości wiążą się z ryzykiem i emocjami podczas wypraw górskich?

To jest bardzo ciekawa kwestia. W środowisku wspinaczy często patrzymy na różne osiągnięcia inaczej niż szeroka publiczność czy media. Dla nas, osób z branży, wiele rzeczy jest bardziej zrozumiałych, wiemy, jak wygląda cała logistyka, wsparcie, jakie ktoś otrzymał, czy jak działała infrastruktura na danej górze. Przykład? Piotr Krzyżowski zdobył dwa szczyty bez tlenu, co dla kogoś z zewnątrz, kto nie ma pełnej wiedzy, może wydawać się niesamowitym wyczynem. Media zrobiły z tego duże wydarzenie, co zresztą zauważyłem podczas spotkania w Katowicach, gdzie studenci z radia studenckiego byli zachwyceni tym, że Piotr dokonał czegoś „solo” i bez tlenu. Oni widzieli to jako wielkie osiągnięcie, nie zdając sobie sprawy z całego zaplecza logistycznego, które za tym stoi. 

W środowisku wspinaczy patrzymy na takie rzeczy bardziej krytycznie. Nie umniejszając samego osiągnięcia, bo faktycznie było to coś trudnego, jednak wiemy, że Piotr korzystał z lin zamontowanych wcześniej, więc nie było to takie całkowicie „solo” jak mogłoby się wydawać. W mediach to robi ogromne wrażenie, ale dla nas, którzy wiemy, jak takie wyprawy wyglądają od kuchni, perspektywa jest inna. To nie umniejsza faktu, że to, co zrobił, było trudne i wymagało dużego wysiłku, ale czy to było aż tak wielkie osiągnięcie? To już jest kwestia subiektywna. 

Ryzyko i emocje są nieodłącznym elementem wspinaczki. One wciągają, ale też uczą pokory. Wspinaczka w górach wysokich to nie jest zwykły sport, gdzie idziesz na trening i wracasz do domu. Tam wszystko może się zdarzyć. Kiedyś, w latach 70. czy 80., wyprawy były zupełnie inne niż teraz. Mieliśmy mniej informacji, nie było prognoz pogody ani łączności satelitarnej. Była improwizacja i trzeba było ryzykować. Pamiętam, jak Andrzej Zawada organizował duże ekspedycje, gdzie codziennie inny zespół wychodził na górę, próbując szczęścia – może tego dnia pogoda dopisze. Dziś mamy forecastera co 8 godzin, a wtedy trzeba było liczyć na intuicję i szczęście. 

Obecnie wspinaczki są mniejsze, bardziej precyzyjne, bo mamy lepszy dostęp do informacji. Kiedyś robiliśmy to „na nos”, teraz jest łatwiej, bo możemy prognozować, kiedy wiać przestanie. Ale to nie zmienia faktu, że emocje pozostają takie same. Ryzyko wciąż istnieje. Zawsze gdzieś w głowie masz myśl, że może się nie udać wrócić, ale jednocześnie wiesz, że jeśli nie zaryzykujesz, nie poczujesz tych emocji, które są w tym sporcie najważniejsze.

Wspinaczka to również sztuka cierpienia – „art of suffering”. To cierpienie nie musi być negatywne. Wręcz przeciwnie, kiedy mamy przed sobą cel, to właśnie przez te trudności, zmęczenie i ryzyko zdobycie go nabiera sensu. W życiu codziennym też mówimy często, że coś nas kosztowało wiele wysiłku, ale było tego warte. W górach to cierpienie staje się wartością, bo prowadzi nas do celu. Są ludzie, którzy nie lubią cierpieć, ale w naszej pasji to właśnie cierpienie, trudności i pokonywanie własnych słabości jest częścią przyjemności. 

Dziś jednak widzę, że młodsze pokolenia nie zawsze to rozumieją. Mam wrażenie, że coraz mniej ludzi chce podejmować trud i wysiłek, bo w naszych czasach wysiłek jest często postrzegany jako coś negatywnego. Widać to nawet po dzieciach – rodzice często nadmiernie je chronią, nie pozwalając im na podejmowanie ryzyka. Pracuję z młodzieżą i zauważam, że dla wielu z nich wysiłek staje się czymś złym, czego chcą unikać. To trochę niepokojące, bo bez wysiłku nie ma prawdziwej satysfakcji, nie ma spełnienia.

Góry uczą wartości. Spotykam rodziców, którzy wspinają się ze swoimi dziećmi, ucząc je, że wysiłek i pokonywanie trudności mają sens. W górach, mimo że wspinanie jest indywidualnym wyzwaniem, ludzie pozdrawiają się, mówią sobie „cześć” czy „dzień dobry”, jakby łączyła nas wspólnota doświadczeń. To jest coś, co uczą góry – szacunku do siebie nawzajem i do natury.

Cierpienie w górach, ten „art of suffering”, to coś, co może być piękne, jeśli prowadzi do osiągnięcia celu. To jest cała esencja tego, dlaczego ludzie wspinają się mimo trudności. Dla niektórych to może być szaleństwo, ale dla nas, wspinaczy, to jest właśnie przyjemność – możliwość sprawdzenia siebie, poczucia prawdziwych emocji i satysfakcji z osiągnięcia celu.

Rozmowa z Krzysztofem Wielickim

W 1980 roku, kiedy wróciliście z wyprawy, media porównywały Wasze osiągnięcie do zdobycia złotego medalu olimpijskiego. Jak Pan się do tego odnosi, zwłaszcza w kontekście współczesnych wypowiedzi, jak chociażby Reinholda Messnera, który krytykuje ideę rywalizacji w wspinaczce, również w kontekście paraolimpiady? Czy uważa Pan, że wspinaczka sportowa, z jej finansowym i sportowym aspektem, zdominuje przyszłość tej dyscypliny?

To jest ciekawe pytanie, ale mam inne zdanie niż Messner. Jego wypowiedzi czasami mnie zaskakują. 

Wracając do kwestii przyszłości wspinaczki – tak, obecnie widzimy duże rozdzielenie dyscyplin. Wspinaczka sportowa, na przykład na czas, wspinanie na ścianach, to są osobne poddyscypliny. Ale to nie znaczy, że to zdominuje całą wspinaczkę. Kiedyś wspinaczka była bardziej tradycyjna – skały, Tatry, Alpy, Kaukaz – to była nasza droga. Myśleliśmy o zdobywaniu gór, to była filozofia. Teraz ludzie jadą wspinać się na ścianę i mogą nawet nie wiedzieć, jak się ta góra nazywa. Interesują ich głównie wyciągi, trudności, to jest inne podejście. Nie mówię, że to złe, ale różni się od tego, co robiliśmy my.

Nasze pokolenie i te przed nami miały inne podejście – my zdobywaliśmy góry. Teraz wspinaczka sportowa jest osobną dyscypliną, ale wciąż nie wydzieliła się całkowicie z alpinizmu, choć są takie tendencje. W innych krajach, jak Francja czy Włochy, wspinanie sportowe jest już odrębną federacją, podczas gdy u nas wciąż jest częścią alpinizmu. W Polsce ten rozwój nie był równy, ponieważ po upadku komunizmu skończyły się dotacje, a wolny rynek nie zawsze wspierał finansowanie wspinaczki.

Niemniej jednak wspinaczka sportowa się rozwija. Mamy teraz złoty medal olimpijski w tej dyscyplinie, co jest wielkim osiągnięciem, ale to zupełnie inne podejście niż to, które reprezentuje klasyczny alpinizm. To, co widzimy teraz, to komercjalizacja – sportowcy biją rekordy, bo za każdy rekord dostają pieniądze. W spinaczce sportowej liczy się cykl, wydarzenia, zarobki, a to wprowadza inny wymiar do dyscypliny.

W alpinizmie jest jednak jedna kluczowa różnica – możesz się wspinać do końca życia, jeśli masz szczęście. W sporcie zawodowym, w wieku 35 lat kończy się kariera, a w alpinizmie to pasja na całe życie.

Chciałbym wrócić do filmu „Broad Peak”, w którym Łukasz Simlat zagrał Pana. Jak Pan ocenia swoją postać w tym filmie i czy ogólnie film przypadł Panu do gustu?

Znam dobrze reżysera, Leszka Dawida, i początkowo miałem być konsultantem przy tym filmie. Kiedy jednak Leszek pokazał mi scenariusz, musiałem mu odmówić. Pamiętam, że była tam scena, w której Andrzej Zawada spotyka Maćka Berbekę na autostradzie i dochodzi między nimi do bójki. Powiedziałem Leszkowi: „Nie, takiej sceny być nie może”. Było to zupełnie nierealistyczne i ostatecznie usunięte z filmu.

Leszek wytłumaczył mi, że to nie jest film dokumentalny, więc pewne sceny musiały być sfabularyzowane, żeby film mógł przyciągnąć widzów. Są tam elementy, które w rzeczywistości się nie wydarzyły, ale jeśli to służy filmowi, to niech tak będzie. Co do zakończenia – miałem pewne zastrzeżenia, podobnie jak wiele innych osób. Uważam, że można było je rozwiązać inaczej, bo początkowo planowano, żebym w finale wołał Maćka, co miało nadać emocjonalny ton, ale to ostatecznie nie wyszło tak, jak myślałem.

Wczoraj rozmawialiśmy z Piotrem Pustelnikiem o tym, dlaczego napisał tylko jedną książkę. A jak to wygląda u Pana? Skąd czerpie Pan motywację, by pisać kolejne?

Ja prawie nie piszę, słuchajcie. Wiecie, jak powstało moje „Solo”? To było tak: mam znajomych w Agorze, a oni mówią, że podpiszemy umowę na książkę. Zgodziłem się, dali mi zaliczkę – 10 tysięcy złotych. A na okładce w miejscu tytułu były kropki, bo nawet tytułu nie miałem. Mijały dwa lata, a ja nic nie napisałem. Małgosia z wydawnictwa dzwoniła co jakiś czas i pytała, jak idzie pisanie, a ja ciągle mówiłem, że nie mam czasu. W końcu dowiedziałem się, że w zapowiedziach nowości książkowych na jakiejś stronie już figuruje tytuł „Krzysztof Wielicki – Solo”. Dzwonię do Małgosi i pytam, co to ma być? A ona: „Musisz w końcu napisać tę książkę!”. No i miałem trzy miesiące. Napisałem.

Żeby odpowiedzieć na pytanie – mnie trzeba zmusić. Ale teraz serio: jeśli napiszę jeszcze jedną książkę, to o ludziach, których już z nami nie ma, a którzy tworzyli Złotą Dekadę polskiego himalaizmu. Trzeba ich przypomnieć, bo Kukuczkę wszyscy znają, ale było wiele innych osób, które odegrały ogromną rolę. Te osoby pójdą w zapomnienie, jeśli nic nie zostanie o nich napisane.

Mam w głowie taki roboczy tytuł: „Wierni górom”. Myślę, że jestem winien tym ludziom, żeby ich historie przekazać. Ale wciąż nie mam konkretnej idei na to, jak to zrobić. Nie chciałbym, żeby to było nudne, że po prostu wyliczam alfabetycznie albo według chronologii. Szukam jakiegoś pomysłu, może że siedzimy przy ognisku i wspominamy… Ale na razie nie wiem.

Podobnie było z książką „Solo”. Nie chciałem napisać tego jako suchej relacji: rok 1980, wspinaczka solo, rok 1984, kolejna wspinaczka solo – to byłoby nudne. Znalazłem więc formę, w której wszystkie moje solo wspinaczki włożyłem w jedną wyprawę na Annapurnę, a podczas tej wyprawy przychodziły mi wspomnienia z innych solo wejść. Tak to wymieszałem, żeby nie było monotonii. Myślę, że to się udało, ale jak napisać nową książkę? Nadal nie wiem. Dlatego zwodzę wydawnictwa i ciągle powtarzam, że nie mam czasu.

Czy możemy spodziewać się nowej książki od Pana? 

Może coś powstanie, choć przyznaję, że presja jest spora. W Polsce jeszcze czytelnictwo nie jest tak źle, ale, na przykład we Włoszech  czy Hiszpanii, sprzedaż książek jest bardzo słaba. Ludzie czytają coraz mniej, co jest smutnym trendem, który zauważyłem rozmawiając z wydawcami za granicą.

Książki o górach często powielają te same historie, więc ciężko wyróżnić się czymś nowym. Staram się szukać czegoś innego, nowych emocji, doświadczeń, które można opisać w interesujący sposób.

Wiem, że dla wielu alpinistów dzielenie się swoimi przeżyciami jest czymś intymnym i nie zawsze chcą to robić publicznie. Czasami te prawdziwe emocje są trudne do przekazania na papierze, a niektórzy po prostu wolą, aby ich przeżycia pozostały w sferze osobistych wspomnień.

15 wrz 2024

Od Everestu do Manaslu: Rozmowa z Oswaldem Rodrigo Pereirą i Bartkiem Ziemskim

Podczas 29. Festiwalu Górskiego w Lądku-Zdroju, jako dziennikarze mieliśmy okazję porozmawiać z Oswaldem Rodrigem Pereirą i Bartkiem Ziemskim – dwoma czołowymi postaciami polskiego himalaizmu. Oswald Rodrigo Pereira, doświadczony himalaista, jest znany z ambitnych projektów, takich jak wspinaczki bez tlenu czy wsparcia szerpów. Bartek Ziemski, obiecujący narciarz górski i członek kadry Polskiego Związku Alpinizmu, łączy umiejętności narciarskie z pasją do wspinaczki. W wywiadzie dzielą się swoimi doświadczeniami z ostatnich wypraw, omawiają przyszłe plany i wyzwania, oraz zdradzają kulisy finansowania swoich projektów.

Od Everestu do Manaslu: Rozmowa z Oswaldem Rodrigo Pereirą i Bartkiem Ziemskim
 
Oswald Rodrigo Pereira
: No dobrze, może pokrótce opowiem, co za nami i co przed nami. Myślę, że naturalnie spoglądamy w stronę Everestu. Za rok chcielibyśmy spróbować zjazdu narciarskiego, tak samo bez dodatkowego tlenu i bez wsparcia szerpów, bo tegoroczna wyprawa dała nam mocno w kość. Więcej nosiliśmy namiotów, niż się wspinaliśmy. A gdybyśmy robili Everest, to pewnie przy okazji Lhotse. Jeśli jednak nie Everest i Lhotse, to chcemy wcześniej zdobyć jakieś niższe ośmiotysięczniki, np. Manaslu, jako przygotowanie. Planujemy to zrobić jesienią, żeby uniknąć korków i tłumów.

Ja prawdopodobnie jeszcze zimą pojadę na ośmiotysięcznik, ale to jeszcze nie jest pewne, plan dopiero się klaruje. Zobaczymy, w jakim stylu i z kim.

Generalnie dotychczas te ośmiotysięczniki dobieraliście trochę pod kątem finansowych możliwości, a raczej ich braku. Wyjazd na Everest to już zupełnie inna półka, prawda?

Oswald Rodrigo Pereira: Powoli wyczerpują się ośmiotysięczniki, które można zdobyć w stylu, w jakim chcemy. W tym roku myśleliśmy o Makalu i Kanchenzondze, ale też o Cho Oyu albo Shishapangmie. Problemem jest finansowanie, a po drugie – ewentualne odmowy wjazdu w ostatniej chwili. Trzeba przemyśleć, które szczyty będą pasować do naszych projektów.

Sami pozyskujecie fundusze, czy macie jakiegoś sponsora, rodzinę, która pomaga?

Oswald Rodrigo Pereira: No właśnie nie, trzeba założyć rodzinę, żeby mieć pieniądze albo bogatych rodziców! Bartek jest w kadrze narciarskiej Polskiego Związku Alpinizmu, więc ma jakieś wsparcie. Ja mam wsparcie od The North Face, ale do każdej wyprawy musieliśmy dokładać z własnej kieszeni. Jeśli mamy jakiś problem w górach wysokich, to jest to szukanie pieniędzy. Nie potrafimy tego robić. Jesteśmy dość introwertyczni i nie umiemy prosić o pieniądze.

Mimo to istnieją plany na zrealizowanie dużego filmu o międzynarodowej dystrybucji, jednak taka produkcja wymaga znacznych funduszy.

Wyjazdy, takie jak wspinaczka na Everest, są kosztowne, zwłaszcza biorąc pod uwagę loty i logistykę. W zeszłym roku ponieśliśmy straty, straciliśmy sprzęt o wartości około 40 tysięcy złotych, a do samej wyprawy dołożyliśmy dodatkowe 20 tysięcy. Pomimo tych trudności, film przyniósł na tyle dochodów, że udało nam się spłacić część długów. Jednak za każdym razem, gdy wracamy z Nepalu, czujemy się jak bankruci. Finansowanie ze strony Ministerstwa Sportu wydaje się być ograniczone głównie do wsparcia Polskiego Związku Alpinizmu, co sprawia, że nie mamy dostępu do dodatkowych środków na tego typu projekty.

Czy to, że firmy sportowe nie chcą Was wspierać, wynika z zbyt dużego ryzyka, czy może z Waszej niechęci do "oblepiania się" logotypami?

Oswald Rodrigo Pereira: Gdyby ktoś zaoferował duże pieniądze, nie mielibyśmy problemu z przyjęciem sponsorów, ale chodzi o znaczące wsparcie, a nie symboliczne kwoty z wielkimi oczekiwaniami w zamian. Obecnie światowy kryzys finansowy sprawia, że firmy dwa razy oglądają każdą złotówkę, zanim ją wydadzą. Czasy, kiedy spółki Skarbu Państwa chętnie inwestowały w himalaizm, skończyły się po wyprawach na Broad Peak i zimowe K2. Od tamtej pory nie było równie kosztownych polskich projektów. Po pandemii firmy raczej oszczędzają, niż angażują się w ryzykowne inicjatywy.

Czy przed wyprawą zazwyczaj znacie już jej koszty?

Oswald Rodrigo Pereira: ak, zazwyczaj mamy to rozpisane, choćby w notatniku w telefonie. W przypadku przyszłorocznego projektu zaczęliśmy rozmowy już w Katmandu, zaraz po zakończeniu ostatniej wyprawy. Będąc na miejscu, można negocjować bezpośrednio, co jest bardziej efektywne niż opieranie się wyłącznie na Excelu.

ok wcześniej mniej więcej znamy koszty, choć nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. Na przykład, w zeszłym roku planowaliśmy ambitny projekt „MAD” obejmujący Makalu, Annapurnę i Daulagiri, ale ostatecznie brak funduszy uniemożliwił wspinaczkę na Makalu. Dopłaciliśmy do projektu, a w tym roku musieliśmy zrezygnować z Cho Oyu, bo brakowało około 300 tysięcy złotych. Okazało się to dobrą decyzją, bo wielu wspinaczy, którzy tam jechali, nie dostało wiz i musieli wrócić. Po obecnej wyprawie ustaliliśmy koszty na przyszły rok – wyniosą one około 800 tysięcy do miliona złotych.

Od Everestu do Manaslu Rozmowa z Oswaldem Rodrigo Pereirą i Bartkiem Ziemskim

Jaki plan zakładacie na nadchodzącą wyprawę?

Oswald Rodrigo Pereira: Planujemy działać na Evereście do około 20 listopada, zgodnie z informacjami, które otrzymaliśmy. Poznaliśmy się z Ice Doctors w 2019 roku podczas naszej wyprawy, kiedy to mieliśmy różne podejścia do wspinaczki. Ice Doctors są odpowiedzialni za zabezpieczanie lodospadu, co jest jednym z największych kosztów – wynosi około 37 tysięcy dolarów. Niestety, nie możemy się obejść bez ich pomocy, ponieważ jest to wymóg regulacyjny. W przyszłym roku również będziemy musieli skorzystać z ich usług.

Czy braliście pod uwagę połączenie sił z innymi wspinaczami, takimi jak Bartek, żeby podzielić się kosztami i zasobami?

Oswald Rodrigo Pereira: Tak, rozważaliśmy taką opcję. Kiedy rozmawialiśmy z Nepalczykami, wspomnieliśmy, że jeśli pojawią się zainteresowani ze strony innych sportowców, chętnie podzielimy się kosztami i zasobami. Na przykład, jeżeli Bartek lub Jędrek (Bargiel) będą mieli swoje wyprawy, moglibyśmy dzielić Basecamp i inne stałe koszty. Jędrek może wrócić na Everest, więc dla nas korzystne byłoby współdzielenie zasobów, jeśli takie możliwości się pojawią.

Bartek, jak sobie wyobrażasz możliwość współpracy z innym narciarzem?

Bartek Ziemski: Pewnie, dlaczego nie? Współpraca z innym narciarzem jest możliwa, ale wymaga wcześniejszego spędzenia ze sobą dużo czasu, żeby się dobrze poznać. Na razie jednak żaden z moich znajomych nie ma czasu na tak długie wakacje.

Ile czasu szacujecie na realizację wyprawy?

Oswald Rodrigo Pereira: Generalnie planowaliśmy, że wyprawa zajmie do 50 dni. To nie jest dłuższa wyprawa niż obecna. Tegoroczny projekt zajął nam 51 dni, a rok temu było to trochę ponad 40 dni. Wiele zależy od pogody. Wejście na szczyt zajęło nam stosunkowo szybko, ale później, w bazie, spędziliśmy prawie 3 tygodnie bez żadnych wypraw.

Jak agencje zareagowały na pomysł wyprawy na Everest?

Oswald Rodrigo Pereira: Na początku dowiedzieliśmy się, że na razie nie mamy wystarczających funduszy. Generalnie podejście Nepalczyków do osób, które przyjeżdżają bez pieniędzy, jest dość znane. Nie są zbyt lubiani i tacy goście jak my. Ale myślę, że Seven Summit, który współpracuje z nami od dłuższego czasu i zna naszą markę, zyskał pewne poczucie, że nas lubią, że nie chodzi tylko o pieniądze. Może to przesada, ale nawet się troszczyli, kiedy miałem problemy zdrowotne podczas zejścia. Byli gotowi wysłać helikopter, żeby na koniec im zapłacić za wyprawę. Jeśli biorąc pod uwagę, że na Kanczendzondze działało wiele agencji, a my weszliśmy jako jedyni w sezonie, to dla Seven Summit jest to zawsze jakaś marka, że z nimi jeździmy. Kiedyś rozmawialiśmy, żeby zostali naszym partnerem wyprawowym, żebyśmy nie musieli płacić, ale myślę, że to nigdy się nie wydarzy.

Jakie były koszty związane z organizowaniem wyprawy na Manaslu zimą, szczególnie biorąc pod uwagę, że basecamp był już postawiony?

Oswald Rodrigo Pereira: Kiedy byłem na Manaslu zimą, wyprawa miała być początkowo zorganizowana tylko przez Alex Txikona i Simone Moro. Kiedy zaczęli witać każdego z otwartymi ramionami, okazało się, że basecamp był już postawiony, koszty stałe już poniesione. Wtedy dołączyłem ja, małżeństwo z Belgii i jeszcze jedna Finka, więc dla nich to były dodatkowe pieniądze. Gdybyśmy pojechali wcześniej, np. w połowie września, to może udałoby się uniknąć dodatkowych kosztów.

Jakie jest Wasze podejście do organizacji wypraw, np. wejścia na Everest czy inne cele? Jakie są Wasze plany finansowe i logistyczne?

Oswald Rodrigo Pereira: Wydaje mi się, że logicznie najlepiej byłoby najpierw wejść na Everst, zjechać, potem wejść na Lhotse i zjechać, ale najpierw trzeba tam przyjechać i zebrać pieniądze. Everest nieprzypadkowo ma dwa polskie wejścia bez tlenu. Mówimy o absolutnym wyczynie. Makalu i Kanchenzonga w tym roku pokazały, że wysokie 8-tysięczniki to zupełnie inna liga. Adam Bielecki podkreślał, że wspinanie na 8-tysięczniki to jedno, a wspinanie na te najwyższe z nich to coś zupełnie innego. Dotknęliśmy pułapu powyżej 8400 i zdajemy sobie sprawę, jak trudne to jest.

Jak przygotowujecie się fizycznie i mentalnie do wypraw, zwłaszcza do tak wysokich ośmiotysięczników?

Oswald Rodrigo Pereira: Dla Bartka nie ma większej różnicy, ponieważ jest takim diamencikiem, że nie musi trenować. Po prostu jest szybki i silny. Ja natomiast czuję, że do każdej wyprawy muszę trenować coraz mocniej. Czas przed wyprawą, te dwa miesiące, są kluczowe. Wydaje mi się, że trzeba trenować jeszcze intensywniej.

Tak, trenuję przed wyprawami. Ważne jest również, aby dobrze przygotować się do przenoszenia sprzętu, bo różnica kilku kilogramów, jak w przypadku drona czy kamery, może mieć duży wpływ na wynik wyprawy.

Czy ostatnie trudne doświadczenia na wyprawie wpływają na Wasze przyszłe plany i wrażenia?

Oswald Rodrigo Pereira: Na pewno wpływają. Nie chciałbym powtarzać tak ciężkiej sytuacji. Przetrwanie tamtej nocy i późniejsze zejście były naprawdę fenomenalne. Po wylądowaniu w Katmandu, mówiłem, że takie sytuacje są rzadkie. Na Kanczendzondze w ostatnich pięciu latach były tylko dwie śmierci związane z wyczerpaniem. Doświadczyłem, że jestem śmiertelny i muszę być ostrożny, nie pozwalać sobie na nocne biwaki.

Jak obecny styl życia, związany z wyprawami wysokogórskimi, wpływa na Wasze plany dotyczące założenia rodziny? Czy myślicie o rodzinie jako priorytecie w najbliższym czasie?

Oswald Rodrigo Pereira: Obecny styl życia, związany z wyprawami i ekstremalnymi projektami, zdecydowanie wpływa na nasze plany dotyczące rodziny. Takie życie, pełne ryzyka i intensywności, nie sprzyja zakładaniu rodziny, szczególnie w kontekście długotrwałej nieobecności w domu. Uważam, że to bardzo trudne połączenie – pasja do himalaizmu a jednocześnie życie rodzinne. Oczywiście, są biologiczne ograniczenia, które z wiekiem mogą wpływać na decyzje o rodzinie, ale na razie nie traktuję zakładania rodziny jako priorytetu. Współczesne środowisko himalaistów pokazuje, że życie w takim stylu często prowadzi do rozbitych rodzin, ponieważ nieobecność męża czy ojca, zarówno fizyczna, jak i mentalna, jest dużym wyzwaniem. Wobec tego, skupiam się na realizacji swoich celów w górach, aby później nie żałować, że nie zrobiłem wszystkiego, co chciałem. Ostatecznie, jeśli pojawi się czas na rodzinę, wtedy zajmę się tym, ale na razie jestem skoncentrowany na swoich pasjach.