Rolling Stones w Sali Kongresowej w Warszawie ~ Okiem obiektywu

Rolling Stones w Sali Kongresowej w Warszawie

Ponad pół wieku temu Rolling Stonesi zagrali dwa koncerty w Sali Kongresowej, jedyne wówczas w krajach bloku sowieckiego.
Rolling Stones w Sali Kongresowej w Warszawie
Skala tego wydarzenia w realiach gomułkowskiej Polski jest teraz trudna do pojęcia. To trochę tak, jakby dzisiaj na Placu Defilad wylądował statek kosmiczny z innej galaktyki i wysłannicy obcej cywilizacji powiedzieli, że właśnie wybrali Warszawę na stolicę wszechświata – wspominał w swojej książce - RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą - dziennikarz muzyczny Wojciech Mann, który pod Salę Kongresową przyszedł w kieszeni trzymając, jak skarb, bilet na jeden z dwóch planowanych koncertów The Rolling Stones w Warszawie.

Moja i moich kolegów obecność na koncercie była absolutnie obowiązkowa, bez względu na to jakie przeszkody stawiona by nam na drodze. Koncert w Sali Kongresowej był dla mnie niesamowitym przeżyciem , tym bardziej że nie chodziło tylko o muzykę, ale o realizację marzeń, dotknięcie wielkiego świata, zobaczenie, powąchanie, jak Mick Jagger szarpał zębami jakieś kwiaty, które mu podano, niż piosenki, które śpiewał. Chociaż nie, jedno pamiętam niesłychanie wyraźnie - postać Briana Jonesa, tragiczne zmarłego dla lata później gitarzysty zespołu.  Obok szalejącego po estradzie Jaggera stał długowłosy blondyn jakoby zatopiony w swoich własnych myślach i tylko częściowo uczestniczący w koncercie. Nie skakał, nie nawiązywał kontaktu z widownią, z pochyloną głową, skupiony na swoim graniu. Zastanawiałem się wówczas, jak tak różne osobowości mogą funkcjonować w jednym zespole. Niestety, na zadanie tego pytanie nie miałem żadnych szans, bo o imprezie z Rolling Stonesami nawet nie mogliśmy marzyć. Już wtedy byli bardzo szczelnie chronieni. Podejrzewam, że taki Keith Richards bez trudu dałby się gdzieś wyciągnąć, ale nie doszło nawet do przelotnego kontaktu. Charlie Watts wtedy jeszcze ie kolekcjonował koni, więc nawet nie przyszła nam do głowy myśl, żeby go przewieźć dorożką ze Starego Miasta - opisuje dalej w książce Wojciech Mann.

Jednak w tłumie długowłosych młodych ludzi, jaki tamtego popołudnia 13 kwietnia 1967 r. okupował Plac Defilad, nie każdy miał szczęście posiadania biletu wstępu.


Koncert The Rolling Stones w gomułkowskiej Polsce wydawał się czymś niemożliwym. W dodatku w tym samym roku nie dopuszczono do występu zespołu w Moskwie, Warszawa wydawała się więc nie mieć najmniejszych szans. Ponoć zadecydowała rzutkość działaczy kulturalnych stolicy. Mówiło się także, że córki ministra kultury Lucjana Motyki (inne źródła mówią o wnuczkach pierwszego sekretarza Gomułki) wyprosiły u ojca przyjazd „Stonesów”, uważanych za alternatywę dla ugrzecznionych The Beatles. Wytwórnie płytowe w Anglii pisały: „Beatlesi chcą trzymać twoją dłoń. Stonesi chcą spalić twój dom”.

Stonesi przyjechali do Polski w ramach trasy koncertowej, promującej ich ostatni album „Between the Buttons”. Po raz pierwszy jednak zespół z „zepsutego” Zachodu miał zagrać po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny, oddzielającej „wolny świat” od „świata komunistycznego”. Dwa lata wcześniej do Polski przyjechała grupa The Animals; supportowała ich łódzka formacja big-beatowa Polanie, która po zetknięciu się z zagranicznymi gwiazdami zmieniła brzmienie i repertuar, imitując Brytyjczyków.

Do Warszawy „Stonesi” przylecieli dzień przed występem, 12 kwietnia, z Paryża i od razu zostali skoszarowani w Hotelu Europejskim, przed wojną luksusowym, w latach 60. zaniedbanym, będącym wspomnieniem swojej własnej pięknej przeszłości. Inne źródła przekonują, że muzycy zatrzymali się pod drugiej stronie ulicy, w Hotelu Bristol. Ale ten również stanowił w 1967 r. jedynie wspomnienie przedwojennej świetności.
Rolling Stones w Sali Kongresowej w Warszawie
Biletów było mało – w dodatku rozdzielał je Związek Młodzieży Socjalistycznej, który dbał przede wszystkim o zapewnienie „wejściówek” członkom partii. Przed koncertem pod Salą Kongresową milicja rozpędzała tłum, uzbrojona w wozy opancerzone, armatki wodne i gaz łzawiący. W Sali Kongresowej, mieszczącej wówczas 2,5 tys. miejsc, wciśnięto ponoć 5 tys. osób. Dostali zakaz opuszczania hotelu. Przed Europejskim czekał kilkutysięczny tłum fanów, po hotelowych korytarzach przechadzali się tajniacy. „Chowali się za drzwi, gdy tylko na nich spojrzeliśmy” – wspominał basista Bill Wyman.

Zaczęli od „Paint it Black”. Zagrali 10 piosenek, w tym takie przeboje jak „Lady Jane”, „Get Off of My Cloud”, „Under My Thumb”, „Ruby Tuesday” czy „Let’s Spend the Night Together”, utwory które do dziś stanowią integralną część każdego niemal występu zespołu. Na koniec warszawska widownia – rozkrzyczana i machająca marynarkami w powietrzu – usłyszała „(I Can’t Get No) Satisfaction”, hymn przeciwko konformizmowi; pochwałę indywidualizmu, w której Mick Jagger śpiewał, że nikt nie będzie mu mówił, jak białe mają być jego koszule. A to nie było ważne, bo podobno i tak nic nie dało się usłyszeć – tak fatalnej jakości było nagłośnienie w Sali Kongresowej (co można zresztą stwierdzić oglądając dostępne w sieci fragmenty koncertu).

Następnego dnia z Okęcia – przypominającego wówczas koszary wojskowe, a nie port lotniczy z prawdziwego zdarzenia - "Stonesi" odlecieli do Zurychu. Trasę koncertową zakończyli 17 kwietnia w Atenach.